Myśli samobójcze miałam wiele lat. Towarzyszyły mi prawie każdego dnia.
Jak as… w rękawie, na wypadek gdybym już nie dała rady.
Nie dbam o to, co sobie o mnie pomyślisz. Uzależniłam się od tych myśli. Dawały mi ulgę w cierpieniu, zawsze wtedy gdy waliły się sprawy, topiłam się we wspomnieniu, o którym wolałabym zapomnieć, ale się nie da.
Dlatego mój dół z roku na roku, z miesiąca na miesiąca z dnia na dzień stawał się coraz głębszy. Miałam wrażenie, że zapadam się w sobie i nikt nie słyszy mojego krzyku, wołania o pomoc.
Jakbym kopała swój grób, nie widziałam sensu życia.
Chodziłam codziennie do dobrej pracy, odhaczałam kolejne cele i sukcesy. Czekałam wiecznie na coś aż się wydarzy, a jak się zrealizowało, to huk spadania na dno rozpaczy…
TO ZNOWU NIE TO.
Można się długo zastanawiać, dlaczego taki bagaż i brak radości. Chodziłam długo na terapię. Terapia pomagała mi rozrywać gąszcz myśli, zaglądać do przeszłości, która w moim przypadku jest mocno plastikowa.
W domu było idealnie. Ja upięte spineczki, spódniczki z kloszem, grzeczna, ułożona, córka doktora i doktorowej. Był też mocny wycisk. Presja, by być najlepszym, wstydu nie przynosić. Uczyć się, uczyć. Chodzić na balet, dodatkowy angielski, niemiecki i hiszpański.
Języki to podstawa, jeszcze w czwartki i wtorki basen. Zawoziła mnie niania. Rodzice często na wyjazdach, w delegacji. Czasem spotykaliśmy się przy kolacji. Byłam wtedy odpytywana z tego, co mi nie wychodzi i pouczona przez mamę i tatę, jak mam robić a czego absolutnie nie.
No i oczywiście się poprawić.
Miałam piękny pokój, duży ogród i wielki, wielki smutek. Pamiętam misia, któremu wydłubałam oczy, bo nie chciał mnie przytulić, a go prosiłam, rozkroiłam brzuch w złości i powiesiłam nad łóżkiem, chciałam by nade mną wisiał. By przestał śledzić mnie wzrokiem. I tak trafiłam pierwszy raz na terapię.
Jeszcze na schodach usłyszałam jak mama mówi do ojca: „zobacz co za dziecko nam się trafiło. Jest zepsuta”.
I na tym mogłaby się skończyć moja historia. Ale Anioła Stróża mam wytrwałego. Odkładałam próbę samobójczą nie wiem, ile razy. Coś wciąż powstrzymywało mnie.
I dobrze.
Moja mama trafiła ponad rok temu do domu opieki. Ekskluzywnego. Ojciec się trzyma. Nie wychyla się prawie z nad książek, ale ją odwiedza. Między nimi zawsze było poprawnie, by na zewnątrz było ładnie.
Weszłam tam pierwszy raz i oddział przypominał mój dom sprzed lat. Wszystko pięknie, jak w muzeum, ale bez życia. Ą i ę, kultura wyższa, a jednak… nawet jedna iskra w oku, nic… ja do tej atmosfery przywykłam, ale…
spotkałam tam jedną staruszkę, wokół której sporo dzieci, wnuków, z sali wiele głosów, opiekunki uciszały, by nie przeszkadzać ludziom obok.
Raz minęłam się z tą babcią, ona krok za krokiem, powoli, zgięta w pół, przy balkoniku, a jednak ciekawa świata, wzrok rozlatany, zaczepiła mnie uśmiechem. Wgapiła się i zapytała, co ja taka smutna? Czy coś się dzieje?
Pytanie zwykłe, a ja każdą uprzejmość jak atak przyjmuje, więc już miałam ją zbyć, ale nic nie powiedziałam.
Parę razy ją jeszcze spotykałam. Aż pewnego dnia gdy moja mama była już bardzo słaba, a ja nie chciałam, by umierała przy mnie, bo choć sama się zabijałam wiele razy, śmierci się bardzo bałam. Jakby zarażała i wciągała mnie do piekła. Piekło znałam, ale nie umiałam z niego uciec i każda trudna sytuacja jeszcze mnie w tym utwierdzała, zasypywała jak trumnę.
Stara babcia obok mnie na ławce się przysiadła. I wzięło ją na wysypywanie przede mną wspomnień. Ja po prostu ją słuchałam, nie pokazywałam, że historia wciąga mnie… Dostała sporo ciosów od życia, a nie było po niej kompletnie tego widać.
Zapytałam w końcu, a więc jak się Pani uchroniła i skąd w Pani taka siła, że wciąż uśmiecha Pani się?
A ona zaniemówiła. Popatrzyła na mnie jeszcze głębiej.
„Dziecko drogie, nie oddałabym żadnego dnia na ziemi. Bo to najważniejsza rozgrywka. To wielka pycha myśleć tylko o sobie. Świat nas potrzebuje. Mój ojciec świętej pamięci, mądry był i mówił, że starość jest ostatnią szansą, by dusza stała się lekka w ociężałym ciele, musimy nauczyć się latać, bo z lotu ptaka wszystko wygląda inaczej. NIE ZADZIERAJ NOSA, mówił. Bo jak kręcisz się wokół siebie, świat zamknie się a Ciebie pochłonie smutek, bo my w sobie mamy wielką pustkę, którą dopiero trzeba wypełnić… a to trudne zadanie, zwłaszcza że wypełniać trzeba duszę skarbami, a na świecie niewiele ich. Ostrzegał mnie, że łatwo niebo przysłonić, a my mamy być PONAD TO, a więc się unosić ponad troski, kłopoty, a jednocześnie twardo po ziemi iść… to cała sztuka… i największy sukces człowieka.
Mój ojciec jak umierał, dał mi przykład, Wojownika, który wciąż idzie, nie zatrzymuje się, choć już leżał, wciąż szukał, pytał i był ciekawy, co dalej… nie chciał, by ominęła go choć jedna minuta z jego życia. To był niezwykły agent.
Kazał mi też codziennie zbierać do serca jak do pudełka to za co mogę być wdzięczna. Mówił, że to jak podlewanie ogródka. Inaczej nic nie wyrośnie, bo ciągle będę rozczulać się i patrzeć na to, czego nie mam, a przecież zawsze coś takiego się znajdzie. Wdzięczność jest lekarstwem na smutki.”
Dotknęła też mojej ręki na odchodne… mówiąc: „dziś jest już spora lista! Spróbuj a za parę miesięcy będziesz inna”