To zabawne i tragiczne, że wszystko okazuje się ważne, dopiero na koniec.

Dowiedzieliśmy się, że nie mamy czasu zdecydowanie za późno. Ciągle wyrzucam to sobie. Wraca do mnie jak upierdliwa mucha myśl, że można było zrobić tak wiele rzeczy inaczej.

To zasypuje mnie w dół i już mało kto chce mnie słuchać. Mój mąż mówi, że trzeba to zakopać, a ja rzeczywiście stoję ciągle nad grobem i pogodzić się nie mogę.

Chciałabym wpaść do niego i się zapaść najchętniej, ale to nie mój był czas.

Zmarła nasza córka.

A ja od tamtej pory spędzam życie na cmentarzu. Nie mogę uwierzyć, że …

No właśnie.

Miała 23 lata i prawie skończone studia. Chciała być nauczycielką. Wyjeżdżała już od dawna w wakacje na kolonie z grupą. Wisi u nas wiele podziękowań, laurek, nie jej, a obcych dzieci, które kochały ją.

„Najlepszej wychowawczyni na świecie”. „Pani Ani z najlepszymi pomysłami”.

Kilka razy w tygodniu chodziła na świetlice: pomagać odrabiać lekcje dzieciom, które w domach nie mają warunków. Na świetlicy lepiej, ciszej niż pod własnym dachem, mimo gwaru. Trudne historie. Często wracała i dzieliła się. Z ciężarami chodziła bardziej do taty niż do mnie… przeżywała z nimi dramaty.

A ja pytałam, po co sobie bierze to na głowę?

Miała chłopaka, myśleli nawet o ślubie. Już jak była małą dziewczynką bawiła się w szkołę i w bycie mamą najczęściej. Rysowała też siebie zawsze z wielką gromadą.

To było jej marzenie. A ja kiedy patrzę na moje macierzyństwo, wciąż wyrzucam sobie, że gdybym wiedziała, że tak się skończy, wszystko zrobiłabym inaczej. Całe życie spełniam niezrealizowane marzenie córki, a mi ono nie daje szczęścia.

Za to przeszyło serce na wylot. Zaczęła chudnąć, krzyczałam na nią, że ma zacząć o siebie dbać. Przestać chodzić na świetlicę, bo się za bardzo nie swoimi dziećmi przejmuje. W dodatku studia, w weekendy praca w barze, a i jeszcze pomagała mi opiekować się moją matką. Leży od lat i mamy przy niej dyżury.

Nie miałam więcej dzieci, bo nie chciałam. Poród był masakryczny. Zaszłam w ciążę jeszcze dwa razy, ale bez wahania zdecydowałam się na skrobanki. Bo nie wyobrażałam sobie przechodzić jeszcze raz tej męki. Nikt o tym nie wie do dziś. Dlatego agresję wzbudzało we mnie to, że ona ciągle o tej dużej rodzinie. Już jak była mała męczyła mnie, bo nie miała rodzeństwa. Lalkami się okupowała i udawała, że to siostra albo brat. A potem jej dzieci. W zwykły dom lubiła się bawić najbardziej.

Raz zasłabła w autobusie i tak dowiedzieliśmy się, kiedy trafiła do szpitala, że zostało niewiele czasu. Miała rozsiany nowotwór i jedyna opcja to chemia paliatywna, by uśmierzyć ból.

To zabawne i tragiczne, że wszystko okazuje się ważne, dopiero na koniec. Opiekowaliśmy się nią w domu. Bo tak chciała. Poza tym nie rozerwalibyśmy się między moją matką a stacjonarną placówką.

Przez wiele miesięcy byłam pielęgniarką, sanitariuszką, a nade wszystko pogrążoną w totalnej rozpaczy matką i córką. Nie mogłam patrzeć jak blednie, słabnie, z dnia na dzień. Mój mąż siedział przy niej, umiał z nią spędzać czas. Śmiali się. Oglądali filmy, czytali. A ja jak robot na sali.

Wykonywałam czynności. Podawałam leki, karmiłam doustnie, mierzyłam parametry. Nie byłam czuła, tylko coraz bardziej zła. Na siebie, na nią, na męża, na Boga, w którego nie wierzę.

Już sama nie wiem. Wrzeszczało we mnie wszystko. Wracała przeszłość, a wiatr się zmagał. Miałam wrażenie, że wciąż otwiera okno do pokoju, do którego wejść nie chciałam. Zmęczyłam się zakopywaniem pewnych spraw. I one wyłaziły jak karaluchy, gdy gaśnie światło. U mnie już wtedy gdy zamykałam oczy i próbowałam spać.

Nabawiłam się nerwicy. Nie wytrzymywałam. Wybuchałam. Na nią też, kiedy nie chciała jeść albo za dużo przysypiała. Nie mogłam pogodzić się, że zostało jej tak mało czasu. Dlatego ją szarpałam. Wołałam nieudolnie, żeby została. Że diagnoza to nieprawda. I bolało mnie jeszcze bardziej, kiedy mój mąż mnie do psychiatry wysyłał i wyganiał mnie, bym dała jej spokój.

Zmarła w 2018 roku. Przy mnie. Nie przy mężu. Akurat tak się złożyło, że musiał wyjechać wcześnie rano. Wiedział, że to może być codziennie, dlatego chciał szybko wracać. Ale ona wymknęła się. Poczekała jeszcze aż przyjdę, podam leki, papkę do żołądka. Obserwowała swoimi oczami każdy mój gest.

Właśnie wtedy zorientowałam się, że wszystko, wszystko, wszystko, pieprzone wszystko ma znaczenie na świecie. Ale dowiedziałam się o tym dopiero na koniec.

Zwykłe spojrzenie, słowo, krok, ruch ręki, kolor pościeli, uśmiech, pora ciemnego poranka w listopadzie, tylko czemu te zwykłe codzienne rzeczy ukrywają się przed nami.

Dziś ze łzami Ci mówię, nie bądź ślepy dłużej: to największe skarby!!!

Tylko czemu… stają się cenne dopiero wtedy, gdy są ostatnie?

Mam wielkie pudełko pamiątek. Jej piżamę, w której umarła, lampkę, która była świadkiem ostatniego oddechu, książkę, którą słuchała, czytał ją jej mój mąż, obraz co wisiał w pokoju i na niego patrzyła. Koc i kołdrę odłożyłam. Jak relikwie. Pamiątkę po córce, którą miałam. Jej marzenie o byciu matką całe życie realizowałam, ale nie umiałam…

Patrzyła na mnie tamtego dnia, nie mogła już mówić, ze łzami w oczach, nie wiem, co myślała. I tak została… i tak została… wpatrzona we mnie… dzień wcześniej powiedziała jeszcze: „mama”.

Uciekła z jej oczu, kiedy patrzyła na mnie cała treść. Tak poznałam, że to już. Ale oczy zostały szeroko otwarte, musiałam podejść i zamknąć je.

I do dziś nie przestaje krzyczeć całe moje serce. Mogłam zrobić o wiele, wiele, wiele więcej.

Napisz do mnie

Jeśli poruszyło Cię spotkanie pod drzewem figowym,
i chciałabyś, lub chciałbyś podzielić się swoją historią