Wyglądała tak, że można było pomyśleć: czas się spóźniał i jej w ogóle nie dotykał. A jednak z jego oddechem na plecach, jakby się w niej zakochał.
Bez żadnych widocznych sygnałów, nie odciskał na niej śladów. A przy tym nie dawał o sobie zapomnieć. Bo… jej serce jak bomba zegarowa. W każdej chwili mogło się zatrzymać.
Rzadka choroba, dająca o sobie znać, gdy za duży wysiłek, stres i takie tam.
Dowiedziała się o chorobie w młodym wieku. Zrezygnowała więc z biegania, by nie zakończył się trening nagłym zgonem. Z tańców, nawet z wina w czasie wieczornych posiadówek, z wbiegania po schodach kiedy winda zawalona, z wyczynowego chodzenia po wysokich górach, z dźwigania.
Jeszcze z kawy która też serce lubi przyspieszać, to już trochę jej przesada, ale nie chciała zapeszać.
Wszystko zaczęło się kręcić wokół serca i czasu. Zdrowy tryb życia w młodości, z pożyczonymi receptami pasującymi do starości.
Trudno upchać lata życia w krótkim czasie. Wszystko się wtedy gubi i wpada w rozpacz, niekończący się płacz.
Żyła jak mnich. Codzienne wstawanie o tej samej porze i szybkie spanie, nieoglądanie filmów trzymających w napięciu i wiadomości wpędzających w strach. Średnio co parę miesięcy przychodził głębszy kryzys. Krach.
Wszystko wydawało się nudne, miałkie, nieświeże, bez przypraw zupełnie. A maleńkie szaleństwo jak fatamorgana na pustyni, jakiekolwiek, byle co… wielkie pragnienie. Tylko zawsze ta cena i ryzyko… po co te zmagania? I wciąż myśl w głowie: „o co ta walka! Po co?! skoro mogę dziś, mogę jutro….”
A więc jak się domyślasz, najtrudniejsze było życie, zasypianie i wstawanie z myślą, że może to dzisiaj skończy się rytm serca. Wpadanie w nerwicę, a z nią przyspieszenie tętna skracające życie.
Niekończąca się historia. Spirala nabierająca rozpędu. Kiedy spadasz, spadasz w dół jak we śnie i cały w napięciu czekasz aż roztrzaskasz się… ale bez skutku.
Ciągle lecisz w napięciu. Nie wiadomo skąd, nie wiadomo dokąd.
Mówię Ci, pułapka w zgrabnym, młodym ciele, od której nigdzie nie można uciec, bo trzeba by było zostawić siebie.
Jej „czas” ubrał się w dwanaście lat ze świadomością śmierci możliwej każdego dnia. A śmierć? Zapowiedzi lekarzy : bezboleśnie, … najpewniej nagle. Migotanie przedsionków i po sprawie. Miała nic nie poczuć. To nie dawało jednak ulgi, bo życie z tą świadomością to prawdziwy kamień u szyi.
Pewnego listopadowego dnia, „czas” ubrany w dwanaście lat, wciąż jakby się spóźniał, nie dotykał jej i nie dawał znać, że to niedługo marzyła o rzeczach niemożliwych, a wszędzie dostępnych, których większość ludzi nie docenia,
zawsze wtedy łzami się zalewała i mówiła, że w jej więzieniu reakcja na alarm przeciwpożarowy. Palił ją ogień od środka tak wielki, że trudny do wytrzymania.
Zrozumiała w końcu, że pod chorobą wielki dar dostała. Ciągłego poszukiwania głębiej i rezygnowania z siebie, a więc obumierania i odradzania jak cała natura wszystkie dni w roku.
Wyrosło z tych lat podzielonych na dni wiele nietypowych nawyków. Wielka radość, że oczy otwarte i choć się nie chce wstawać chwilę po piątej, to wielki luksus! Móc… znowu… A w zwykłych rzeczach, powtarzanych co dzień się zakochać…
bo wszystko od kubka po szczotkę do włosów jak kawałki historii nie do naśladowania przez nikogo. Ślady kochania…
jak czas, z którym nie chciała się pogodzić, a w końcu dała się jemu zaślubić… mówiąc „tak”…
„tak”… głęboko w słabym sercu, każdemu dniu. Jak mężowi, po przymusie do ślubu… z którym można się było… po czasie, z czasem zaprzyjaźnić.
Na jej pogrzebie wiele młodych ludzi. Wstrząśnięci, bo do ostatniego dnia, czas jej nie dotknął, śmierć nie dała o sobie znać. Chodziła, śmiała się, była piękną, młodą kobietą. Ktoś nawet powiedział, że czas to się w niej chyba zakochał… i przy niej się zatrzymał. Położył… nawet w trumnie dodawał życia, wyglądała jakby spała.
Miała szkatułkę, podpisała ją: łapacz dobrych chwil. Codziennie na małej karteczce zapisywała, jedną z nich, odkąd dowiedziała się, że pozostało niewiele dni…
Ostatniego dnia napisała, że czas … którego nie miała, wyleczył jej rany. Powtórzyła:
„czas wyleczył moje rany. Dzięki temu, że było go codziennie tak mało, pękały we mnie skały, a godziny się rozpraszały jak bańki mydlane podobne do siebie… wszystkie do słabego serca wpadły…
i nauczyły łapać minuty jak motyle w jesienną mroczną porę… czas za rękę prowadzi do wieczności, czuję że żyję… czuję, że żyję…
„czas” ubrany w dwanaście lat od dnia diagnozy z każdym dniem przychodzi jak z kwiatami przystrojony… i pozwala delektować się. Świat jest jednak genialnie stworzony.
A w nim ja.”