Dzień mojego końca świata miał miejsce dokładnie 24 listopada. Dowiedziałam się o tym od lekarza w krótkim zdaniu, które wbiło mnie w fotel. Ale długo siedzieć nie mogłam, bo następny pacjent w kolejce.
Wstałam więc jak zbity pies i niewiele pamiętam z tamtego dnia. Nikt nie zadał żadnego pytania. Nie podał kubka wody. W dzień mojego końca świata myślałam, że oszaleje.
Moja dwuletnia córka rozwijała się wolniej, trwały badania, ale nie sądziłam, że nigdy nie wstanie, no i że w końcu umrze.
„To droga w jedną stronę i nic nie da się zrobić.”
Tak powiedział mi doktor jakby mówił o pogodzie i nawet nie wysilił się na współczucie. Zostawił mnie zupełnie samą, odartą, bezradną. Nie powiedział, co mam dalej zrobić, do kogo się zgłosić.
Do autobusu nie wsiadłam. Szłam wiele kilometrów opadła z sił i ryczałam. Nawet do nikogo nie zadzwoniłam.
Co tu gadać?
Nikt się nie zatrzymał, nie zapytał, czy wszystko okey. A ja co jakiś czas na głos wyłam, kiedy nie mieściło się…
Weszłam do domu.
Zmokła, przemarznięta kura.
Cała się trzęsłam.
Mój mąż natychmiast zareagował.
Na szczęście dzieci już spały. Oprócz córki, mamy dwóch starszych synów. Mąż myślał, że zaszłam do rodziców, dlatego tak długo mnie nie ma, a wizyta u lekarza, kolejny wynik, ewentualnie jakiś rutynowy zabieg nas czeka.
A tu całkowity zawrót głowy. Czułam się jakby ktoś wpakował mnie na samo dno rozpaczy i zatrzasnął drzwi.
Nie, nie powoli. Z hukiem mnie tam zrzucił. Nie wiedziałam, jak mam się ogarnąć, wrócić sama do siebie, żeby towarzyszyć dziecku, Anielce, synom czy da się z tym pogodzić?
Słyszałam jak moja mama rozmawiała z siostrą, nie wiedziały, że jestem blisko.
Szeptały.
„ Anielka będzie do końca roślinką.”
Roślinką.
Rację miały, ale te słowa mnie na wylot przeszywały. Dodatkowy ból mi sprawiały. Bliscy stali się bardzo dalecy.
Szybowali nad nami jak sępy. Z daleka się przyglądali, blisko nie podchodzili, tylko sygnalizowali, że są… jakby co… a potem zwiewali.
Jeśli ktokolwiek kiedyś patrzył krzywo na Twoje dziecko, śmiał się, wyzywał, a Ty widziałeś jak to przeżywa, pewnie mnie zrozumiesz.
Z tym ciężkim plecakiem, całym bagażem trudnych doświadczeń, każdego dnia czuwania przy leżącym dziecku, zmieniania pampersów, podawania leków, w ciszy jej oddechów, obok rozrabiania chłopców, ich bójek, szkolnych problemów, wychodziłam w stronę światła, jak w tunelu, który podobno widzi się, gdy umieramy.
Próbowałam uciec z tej studni rozpaczy, ale nie było gdzie. Bo to mój dom i moje dziecko na samym dnie…
Może przecierałam szlaki umierającej córce? Chcę w to wierzyć, że moja mała…
nie szła tam zupełnie sama, kiedy konała.
Co wieczór lądowałam na łóżku po całym dniu zmagania ze sobą i wszystkim wokół. I czuwałam wciąż w trybie podwyższonej gotowości, by usłyszeć każdy jej jęk i wstać znowu szybko.
Być przy niej jak na warcie.
Na skraju wytrzymałości, na drodze od której wszyscy uciekają, znalazłam wspaniałego faceta, za którego wyszłam lata temu. Ale to właśnie w tej naszej samotności, spotkaliśmy się dużo głębiej. Na samym dnie studni. Tylko on mnie tam szukał i znajdował.
Potrzebowałam kogoś silnego.
On wierzył w Boga, ja nie. Już zupełnie nie, gdy zesłał to wszystko na Anielę. Z mężem już dawno się nie kochałam, a on przytulał mnie, choć i zdarzało się, że go odtrącałam.
Cała byłam bólem.
On rozumiał. Czekał. Był.
Codziennie na nowo próbował, dotykał, w czym mógł, to mnie wyręczał.
Płakałam jednego wieczoru bardzo. On przyszedł z herbatą.
Usiadł przy mnie i też się wzruszył.
Słychać było w tej ciszy jak lecą łzy.
W końcu podzielił się odkryciem. Odkąd Aniela się urodziła, chodził często do kościoła, by posiedzieć w ciszy. Zaczął czytać Biblię.
Opowiedział o drzewie figowym, od którego Jezus kazał się uczyć. Wszystkim ludziom. Kazał obserwować przemijanie, czas, by zdobyć mądrość. Mój mąż nigdy nie był specjalnie lotny. Prosty, ale bardzo czuły gość.
„Powinniśmy stale przygotowywać się do śmierci. Nie uciekać. Przestańmy uciekać.”
Dwa razy powtórzył.
„Przestańmy uciekać.
Nie chcę byśmy umarli za życia.
Anielka nie jest roślinką, ale drzewem figowym. Opowiada o niebie, o zupełnie innej rzeczywistości. Nasza córka to nauczycielka z rajskiego ogrodu dana ziemi sparaliżowanej strachem przed śmiercią, byśmy go pokonali.”
Mój mąż mnie przebudził. Tymi słowami. Zdjął wstyd, kompleksy, żal, paniczny lęk.
Przeżyliśmy nasz koniec świata. Może się zdarzyć coś gorszego?
To wielki luksus, bo nic już nie jest w stanie nas zastraszyć. Nic. Śmierci się nie boimy. Towarzyszyliśmy jej przez 4 lata, codziennie gdy powoli umierała nasza córka.
Mała dziewczynka jak latarka z mądrością bez słów, zaproszeniem do cichego czuwania, poznania, że Panem życia i śmierci nie jest człowiek. Ani ja ani Ty. Chociaż chciałby być. I nasz koniec może jeszcze dziś przyjść. Pokochałam mojego męża na takich głębokościach, że nie wiedziałam, że się tak da.
Rozumiesz?
Musimy być gotowi każdego dnia wejść na szczyt… o tym opowiadał każdy oddech, uderzenie serca Anielki, o tym opowiada każdy najmniejszy, spadający listek figowy, odkrywający, że nie umiemy kochać… odkrywający nasz wstyd.