W dzień upał, w nocy chłód. Wyprowadził i mnie Duch na pustynię.
Mam na imię Marta. Moje parametry? W kwiecie wieku. Dobra praca. Dwoje dzieci. Mąż. Związek poprawny. Duży dom. Piękny ogród. Wiele pieczątek egzotycznych krajów w paszporcie.
Cierpiałam na perfekcjonizm. A więc i z tego powodu do kościoła chodziłam. Byłam poprawna we wszystkim. Choć sztuczna, plastikowa, bez głębi.
Pościłam, gdy trzeba było. Wyrzekałam się słodyczy, głodziłam nawet. Fałszywą pokorą się zajadałam. Sama siebie bym nie wyniosła na ołtarze, choć robiłam wszystko by być „naj” i o krok przed innymi. Bardziej umartwiona, rozmodlona, zapracowana, naj matka i naj żona.
Ajajajaj…
pycha jest ukryta głęboko i tak wsiąknięta w istotę człowieka jak wąż. Jakbym zobaczyła, to bym się przeraziła.
Chodziłam wiele lat dumna jak paw i z pogardą patrzyłam na ludzi. Krytykowałam wszystkich po kolei, a nawet księży, biskupów, papieża też. Byłam autorką reform na całym globie. Tyle tylko że ciemny świat, nie pytał mnie o zdanie.
Jego problem.
Robiłam z siebie świętą, choć nikt się przy mnie nigdy nie nawrócił. I nie dało mi to do myślenia. Upominałam stanowczo, karałam za wszelkie zło surowo moje dzieci – by były poprawne, ale wszystko bez miłości. Ze strachu przed utratą dobrego imienia.
Trudno się do tego przyznać, ale to ja
Ja odrzucałam innych od kościoła.
Nic dziwnego… byłam karykaturą świętego.
W pięknej, złotej ramie.
Aż w końcu przyszło moje wybawienie. Z pozoru nieszczęście.
Choroba.
Zaczęła się wielka trwoga. Wołałam wiele razy do Boga.
Modliłam się dużo. Jeszcze więcej i jeszcze więcej. Aż w końcu przy ścianie rozpadłam się cała na kawałki.
Wciąż głucha cisza.
Już nie mogłam udawać, że jest inaczej.
Cisza jak zwykle.
Bóg był martwy w moim świecie od zawsze, a teraz gdy Go naprawdę potrzebowałam, zorientowałam się, że nigdy nie przyszedł.
Moje wysiłki bezskuteczne.
I tak się zaczął mój pierwszy w życiu, prawdziwy post.
Na pustyni w dzień jest upał, a w nocy chłód.
W ciągu dnia biłam się z myślami, tłukłam wspomnieniami, wiązałam z różnymi scenariuszami. Gwałcił mnie przeogromny strach. Broniłam się więc, uciekałam, krzyczałam, plułam jadem na ludzi, moich bliskich. Już nie mogłam udawać. Ale wąż był tak otyły we mnie, że nie potrafiłam go wyrzucić. Byłam nikim w mojej poprawności. Zupełnie bezradna w obliczu zagrożenia. Świat mi się walił na moich oczach. Płonęło wszystko, zostawiając zgliszcza.
A w nocy? Niepojęty chłód samotności. Stuk serca jak gwoździ które się do trumny przybija. Cisza grobu już teraz. Bezradności. Niemocy. A ja przez tyle lat chrześcijańskiego życia, zamiast przygotowywać się na umieranie przez 40 dni, odmawiałam sobie słodyczy i głodziłam, ciesząc się, że gubię kilogramy.
Czas zmarnowany. Nie zrobiłam nic, by być gotowym na dzień mojego końca świata, na wielkie starcie, trzecią wojnę światową w mojej głowie.
W dzień upał, w nocy chłód. Wyprowadził i mnie Duch na pustynię.
A więc na pożarcie dzikim, wygłodniałym zwierzętom. Bez wody.
Moje parametry? Na ostatnim etapie życia. Praca nie ma już żadnego znaczenia. Dwoje dzieci, które poraniłam. Mąż, którym sterowałam, a którego nie kochałam. Obskurny szpital. Zamiast ogrodu w duszy, zgliszcza. Ani jedna podróż wgłąb serca.
I w końcu Bóg mi się odsłonił.
Spotkałam Chrystusa na pustyni. Tak posłusznego Bogu, że nie umiem Ci tego wyrazić. Pokorny, cichy, ale Obecny na wylot, bez narzucania się.
Wciąż zapraszający do Prawdy, dlatego doprowadził mnie
do momentu, w którym odkryłam, że mój duch jest martwy. Każdy nieprzyjemny stan emocjonalny pokonywał mnie jednym ciosem.
I wtedy zrozumiałam w ciągu wielkiej, ciemnej nocy na pustyni, że mogę obronić się, osłonić jedynie…
Ufnością. Biedna byłam, bo i na nią nie było mnie stać.
Bo jak zaufać w takich okolicznościach? Zamiast na śmierć, ktoś umie czekać na happy end?
Jezu.. nie znam Cię.
Przez parę miesięcy czułam się jak wisielec nad przepaścią, gdzie powinno wschodzić słońce, ale był mrok. Dusiłam się na żywca, ale nie mogłam umrzeć. Bo choroba ciała to pikuś, w porównaniu z tym, co musi przejść człowiek przez swój środek, by móc zjednoczyć się z Bogiem.
W jednej chwili zobaczyłam blask. Jak Zmartwychwstanie w duszy. Gdy po wszystkich męczarniach, znękana…
Na samym dnie dna
wyjęczałam…
„sama z siebie nic nie mam! Jezu! Ratuj!”
Strach odszedł. Zrobiło się jasno.
Bóg się odsłonił.
Zabłysło światło.