Szłam w złą stronę, ale nie wiedziałam o tym. Zorientowałam się dopiero, kiedy urodziłam martwe dziecko, nie miało szans na życie.
Przynajmniej tak mi się wtedy wydawało, że nie miało szans…
Dowiedziałam się w 3 miesiącu, po 6 latach starania się o ciążę, że noszę w sobie genetyczną mutację, łacińską nazwę dziwnej choroby, o dziecku nikt nie wspominał.
Wymarzony, błogosławiony stan? Nie. Dla mnie wielki problem.
To przerażające, ale przez większość życia śpimy i jak lunatycy idziemy w złym kierunku. Potrzeba wstrząsu, trzęsienia ziemi, by zatrzymać się, odwrócić i przerazić się sobą.
Nie powinno się oceniać nikogo do chwili próby. Bo dopiero w granicznej sytuacji, najczęściej śmierci albo choroby wyłazi cała prawda, już bez iluzji, masek i ściemniania.
To moment kluczowy w każdej historii. Już nie chce iść się dalej, bo można zabrnąć na jeszcze głębsze dno. Za to nadrabia się wszystko to, co stracone.
Nawrócenie? Zaczynasz zawracać… by iść tą samą drogą, ale inaczej, z mądrością, nowym sercem, przebudzonym.
Możesz dzisiaj się zatrzymać i popatrzeć w świetle na prawdę o sobie. Z własnej woli mniej boli… mniej boli…
A jeśli nie masz jeszcze doświadczenia ogołocenia, nie martw się, wszystko przed tobą.
Mnie przebudziło moje dziecko, które według świata nie miało szans na życie. To największe kłamstwo, jakie usłyszycie pod słońcem.
Ta przedziwna istotka (i to mnie boli najbardziej), przeżyła pod moim sercem całe swoje życie, a więc chłonęła mnie i moje doświadczenia.
A ja nie miałam w sobie miłości, a jedynie zaciemnienia.
Kiedy analizuję sobie dzień po dniu, tydzień po tygodniu, miesiąc po miesiącu całą ciążę, ocieram łzy i nie mogę uwierzyć, jak wiele wydarzyło się w tak krótkim czasie.
I jak bardzo nie byłam gotowa na przyjęcie nowego życia, sama śpiąc, będąc martwa w świecie.
Podzielę się tylko małymi fragmentami drabiny, po której teraz stale wchodzę. Przeżywałam ja… a więc i ona we mnie,
po pierwsze: wielki wstyd.
Bo była niedoskonała. A i ja nie wyleczyłam się z kompleksów zanim zaszłam w ciążę. Nie patrzyłam na siebie w lustro z miłością, a informacja o chorobie była tylko kropką nad i… mojej beznadziei.
Po drugie dźwigałyśmy obie wielki kamień poczucia winy. Wiele tygodni rozgrzebywałam, co mogłam zrobić inaczej. Wyrzucałam sobie, że to przeze mnie… wbijałam jej nóż w serce. Wpuściłam ostrego krytyka do naszego świata.
Po trzecie dałam jej poznać wielki strach. Karmiłam lękiem przez wiele długich godzin, które zmieniły się w miesiące. Bo tak bardzo się bałam, że urodzę potworka i że nie dźwignę choroby, jeśli potrwa dłużej. Tak bardzo bałam się śmierci, z którą ona przyszła na świat, nie widząc kompletnie szerszej perspektywy życia, które się nie kończy.
Po czwarte pękałyśmy od wielkiego gniewu. Uderzałam w siebie samą w pierwszej kolejności, a więc ona oberwała najmocniej. Była pod moim sercem i nie mogła uciec.
Wymierzałam agresję w mojego męża, siostrę która ma zdrowe dzieci, świat cały, lekarzy, na Boga w końcu, bo to Jego sprawka. Jak bardzo musi być bezlitosny?! Tak krzyczałam.
Moja mała poznała też wielkie upokorzenie, kiedy omijali nas szerokim łukiem w szpitalu, a i nikt nie popatrzył na nią i na mnie z miłością.
Wszystkim się przelewało i nie mieściło. Za trudne było albo byli zbyt „wrażliwi”. A tak naprawdę martwi… bez wiary w życie wieczne, skoncentrowani na sobie jak ja w ciągu tylu lat.
Moja iskierka przeżyła ze mną w końcu wielkie fale smutku i żalu. Trwały długo i były tak mocne, że ja żyjąc tyle czasu na świecie, nigdy nie przeżyłam ich w takiej intensywności. Spokojnie więc można uznać, że przeszła nawet depresję, nerwicę, wie, co to nieprzespane noce.
Chcesz słuchać dalej? Moje dziecko przeżyło we mnie to wszystko z czym zmaga się cała ludzkość od dzieciaka do starości. Rozumiesz coś z tego?
I tak bardzo krwawi mi serce, że nie przygotowałam się inaczej, lepiej do ciąży. Bycia mamą kogoś kto dni ma policzone i to nie ode mnie zależy. By być ogrodem dla nowego życia, w najpiękniejszym miejscu świata: w kobiecym łonie, nawet jeśli pobędzie na świecie krótką chwilę.
Wtedy brakowało mi, ale dziś mam dużo odwagi, mówić o tym, bo świat wciąż krzyczy, że to nieprawda. Jej serce biło we mnie, czułam to wiele dni. I wytyczało rytm naszych wspólnych chwil… nie opowiadałam jej o tym jak świat wygląda, nie upajałam się wschodami i zachodami słońca. Pokazałam jej za to, że egoizm doprowadza do rozpaczy.
Bo ja ani razu w ciąży nie pomyślałam o niej.
Niestety.
To ona do dzisiaj opowiada mi o miłości bez granic, silniejszej od śmierci. Przeprowadza mnie przez labirynty moich zranień, bym codziennie mogła być bliżej Stwórcy, a więc i jej. Pewnie jak motyl lekka wzleciała jej dusza prosto do Jego Serca.
Serce człowieka jest niezdolne do kochania… musi się tego nauczyć przez bolesne doświadczenia. Mam serce rozdarte na pół. I kocham ją codziennie bardziej. Bo to ona zatrzymała mnie na złej drodze i pozwoliła popatrzeć głębiej…
I wciąż prowadzi mnie jak świetlik po ciemności, bym nie topiła się w otchłani, ale szukała wieczności.
Jej ostatnia droga była momentem narodzin. Nie zapłakała nawet. Biło serce zanim zaczęła się akcja porodowa.
To wielka tajemnica, która całkowicie rozegrała się we mnie, dusza przy duszy. I wyrwała mnie z długiego, bardzo zimnego snu.
Tak bardzo tęsknię za kimś kogo nie poznałam, był we mnie 9 miesięcy i 4 dni.
Przeżył fragment mojego życia, kawałek mnie zabrał do wieczności i zostawił ślad tak głęboki, jak nigdy nikt wcześniej…
Nie przestaję dziękować za jej życie. Codziennie piszę dziennik. Przebijam się przez wstyd, winę, strach, smutek i żal… ale już inaczej…
Z otwartym sercem rozumie się głębiej.
Chore dzieci to świetliki, wielcy przewodnicy po ciemności z informacją od samego Boga, byś się w końcu przebudził…
