Stało się to w zabawach, w chłopięcych wygłupach. Był większy ode mnie, choć w tym samym wieku. Biliśmy się, przepychaliśmy, siadaliśmy na siebie, jak to dzieciaki na podwórku. Pewnego dnia zabawa poszła za daleko. Powiedział, że coś mi pokaże, żebym mu zaufał. I wykorzystał, poniżył, a przy tym pobudził.
Pokazał nade mną w ten sposób siłę i nadał nowe imię. Wyzywał, gdy był w grupie:
tchórz, męska dz*wka i dużo, dużo gorzej.
Ta mieszanka została ze mną na długie lata.
Wstyd, strach i podniecenie.
Bałem się wiele dni wychodzić na podwórko. A co dopiero pójść do szkoły.
Stałem się agresywny, w domu nieobecny, stwarzający problemy, a przy tym wpuszczony w dorosłość przez pobudzenie, które wtedy się pojawiło i rosło we mnie, coraz bardziej kusiło.
Tak wszedłem w świat seksualności.
Oczywiście nikomu nie mogłem o tym mówić. Szantażował mnie.
Zresztą co miałem powiedzieć i komu? Mamie? Która o wszystko robiła awantury, ojcu który leżał schlany?
Kiedy byłem nastolatkiem już miałem pewność, że jestem gejem. Przeszedłem przez to wiele dodatkowych upokorzeń. Ojciec, gdy się dowiedział zlał mnie prawie do nieprzytomności. Matka wpadła w lament.
I znowu potwierdziła się diagnoza z przeszłości: jestem zerem, nie zasługuję nawet na odrobinę miłości.
Zmieniałem partnerów jak rękawiczki. Potrzebowałem coraz mocniejszych doznań. W końcu chciałem się trochę ustatkować. Brakowało mi bliskości, przyjaźni, czułości.
Ale cokolwiek próbowałem zbudować, rozsypywało się jak domek z kart.
Byłem pełen nienawiści.
Do siebie przede wszystkim, ale nauczyłem się to wypierać. Jak wpadał temat kościoła, dziewic, czystości miałem wreszcie na kim się odegrać.
A więc plułem jadem, kpiłem, byłem agresywny.
Dzieci trzymałem się z daleka. Bałem się ich. Nie trzymałem nawet żadnego na rękach. Obrzydzały mnie. Z kobietą nawet nigdy się nie całowałem.
Przerażały mnie.
Przed czterdziestką byłem już wrakiem człowieka.
Gniłem od środka.
Chciałem się powiesić dokładnie 28 grudnia parę lat temu.
Oszczędzę szczegółów.
Obudziłem się w szpitalu. Ktoś odciął sznur.
Pielęgniarka powiedziała: „parę sekund później i byłby Pan warzywem”.
Miałem sen. Stoję nagi w totalnej ciemności. Nagi zupełnie. Jak dawno temu w dzieciństwie.
Płaczę, krzyczę, ale nikt nie słyszy. Boli mnie całe ciało. Było pełno krwi.
I wtedy ktoś zapalił światło. Nie widziałem jego twarzy. Wszedł do środka a ja przerażony, że się wyda, zacząłem wrzeszczeć jak szalony.
Myślałem, że umrę i wtedy wielkie ciepło zakryło mnie całego i zabrało stamtąd z ogromną siłą.
Po przebudzeniu pytałem o leki, które mi dawali, chciałem je na receptę, żeby przyśnił się ciąg dalszy.
Pierwszy raz w życiu w tym śnie poczułem, że ktoś widzi mnie, całą prawdę o mnie i mnie nie odrzuca.
Mało tego! Obejmuje tak wielkim ciepłem, do którego wracałem wiele tygodni.
Nigdy, przenigdy czegoś takiego nie czułem.
To wspomnienie leczyło mnie bardziej od farmakologii i terapii.
W końcu przechodziłem koło kościoła. I coś mnie przyciągnęło, bym wszedł. A tam cisza. Monstrancja i biała hostia.
Zacząłem ryczeć.
I znowu poczułem to samo ciepło, jak w moim śnie.
Możesz wierzyć lub nie.
Zacząłem przychodzić codziennie.
I tylko siedzieć.
Ryczeć.
Całe lata nie płakałem, a w tamtym czasie ocean łez wylałem.
Potem przestało przychodzić to uczucie.
A ja zacząłem się wiercić, nudzić, myśli przeszkadzały. Wracały demony z przeszłości.
Dosłownie wypędzały mnie.
Wracał wstyd, upodlenie i ten głos w głowie: „męska dz*wka”, „tchórz”, „nikt”, „nie udawaj świętoszka”.
W końcu poszedłem do spowiedzi.
Ciepłe uczucie już się nie powtórzyło więcej. Jakby prowadziło do tego momentu. Do totalnej pralni.
Byłem pewien, że ten ksiądz mnie wypieprzy z hukiem.
Ja, który kląłem na księży, klęczałem teraz w konfesjonale i z całego życia się odzierałem.
Nie zakryłem niczego. Wszystko wyznałem.
I szlochałem, tak bardzo szlochałem.
No i szok.
Otrzymałem przebaczenie, rozgrzeszenie.
Ksiądz na koniec powiedział zdanie, którego wciąż nie pojmuję:
„Synu, wiele przecierpiałeś. Teraz jesteś czysty. Zupełnie czysty”.
Ja? Ja? Czysty?
Moja intensywna terapia duchowa trwa. Uczę się na nowo chodzić, poznawać świat. Blizny noszę, nie da się ich wymazać.
Wciąż muszę walczyć, by przyjmować siebie. Przychodzą różne pokusy, by mnie rozpieprzać od środka.
Obrzydzenie, upodlenie, strach ustępują, gdy się modlę w prosty sposób… siedzę w kościele przy wystawionym Najświętszym Sakramencie i z wydechem oddaję cały syf, z wdechem przyjmuję imię „Jezus”.
Nic więcej.
Mam w sobie coraz więcej pokoju i pewności, że uwolnić się od zniewoleń seksualności, to największy sukces jaki udało mi się osiągnąć.
Ktoś jakby ręką odjął wszystkie zwierzęce instynkty, które trzymały mnie wygłodniałego w klatce.
Teraz mam etap przeżywania żałoby po tym wszystkim, z czego zostałem okradziony. Poznaję co to znaczy być w pełni mężczyzną, ojcem i jakie to może być piękne. Przechodzę przez terapię z wewnętrznym dzieckiem. Spotykam się na sesjach, a potem w modlitwie z tym małym chłopcem, którym byłem.
Zdobywam na nowo jego zaufanie, słucham, patrzę, przyjmuję trudne emocje, przytulam, odzyskuję męską siłę.
Nie chciałem żyć.
A to była dopiero połowa historii…
w ranach które zakrywałem tyle lat, spotkałem Miłość, która przejęła cały mój wstyd.