Nie wiem, kiedy przestała przychodzić.

Jaki był ostatni raz?

Ja nauczyłam ją chodzić.

Szybko później zaczęła biegać.

Była śliczna.

Ciemne, duże oczy, jak wszyscy w rodzinie męża.

Gęste, kręcone, czarne włosy.

Chcieliśmy dziecka.

A jednak robiłam się coraz bardziej zazdrosna.

Po pierwsze o Piotra.

Miał duże potrzeby, a ja nie byłam już w połowie ciąży zdolna.

Puchłam. Źle się czułam.

Potem połóg, zszywane krocze, tygodnie niewyspania, bolące ciało.

Trudno o podniecenie.

Mój mąż wpadł w syndrom pt. odstawienie.

Utraciłam atrakcyjność. Stałam się przede wszystkim matką jego dziecka.

Przez ostatnie lata byłam kochanką.

Wstrzemięźliwości nie praktykowaliśmy. Wylądowaliśmy w łóżku już po tygodniu znajomości.

Każdą kobietę wokół Piotra skanowałam wzrokiem: potencjalna rywalka.

Nie ufałam własnemu mężczyźnie.

Skoro ze mną poszło mu tak szybko? Tak łatwo?

Wiem, jaka jest cena niezachowania czystości.

Płacę ją do dzisiejszego dnia.

I o tym jest moja historia.

Kiedy do serca żony wkrada się podejrzliwość, trudno o czułość, otwartość, życzliwość.

Zaczęłam go kąsać. Odburkiwać, zamiast odpowiadać.

Odtrącać nie tylko seksualnie, ale i emocjonalnie.

Poza tym głęboko w podświadomości powstała gnijąca rana:

Maria – moja córka, odebrała mi udany związek. Odkąd się pojawiła, zaczęły się kłopoty.

Miała w sobie wielki czar. Znacznie większy ode mnie. I naprawdę niespotykaną urodę.

Mój mąż patrzył na nią z wielkim podziwem.

Zawsze gdy przybiegała do niego. Spełniał wszystkie zachcianki.

Traktował ją jak księżniczkę.

Rozpieszczał, nie uczył tworzenia granic.

Miał do niej wielką słabość.

A jedyną jej wartość budował na wyglądzie.

Śmieszyło go, gdy zachowywała się jak rozkapryszona gwiazda.

Ojcostwo traktował jak zabawę.

A ją jako przedłużenie swojej atrakcyjności.

Na spacerach, gdy trzymał ją na rękach, ludzie się zatrzymywali:

„Jaka śliczna dziewczynka!”

Tak, tak.

To on ją spłodził. Podobna była do niego. Nie do mnie.

Kobiety kokietowały go, nawet przy dziecku.

Zazdrość stała się moją drugą połówką.

Zazdrosna byłam też o własną córkę.

Wiem, wiem jak to brzmi.

Ale taka jest prawda.

Na mnie już tak nie patrzył od dawna.

Wiedziałam, że wraca do domu, nie do rodziny, nie do małżeństwa, ale ze względu na Marię.

Słyszałam, jak wieczorami mówi jej słodkie słówka.

Ode mnie odwracał się na drugi bok i szedł spać.

Nie wiem, kiedy przestała przychodzić.

Jaki był ostatni raz?

Ja nauczyłam ją chodzić.

Szybko później zaczęła biegać.

Do pewnego momentu przychodziła, dzieliła się odkryciami świata.

Malowała rysunki specjalnie dla mnie, z koślawymi literkami z napisem: MAMA.

Ale ja zaczęłam ją krytykować.

Bezwiednie.

Umniejszać jej dokonania.

Aby znów odzyskać pozycję w trójkącie, który sama stworzyłam, ale z niego wypadłam.

Z mężem oprócz seksu i namiętności, które wygasły, niewiele nas łączyło.

Ja byłam do niego przywiązana. Walczyłam o uwagę, a on tym bardziej się oddalał.

Nie mówiłam mu szczerze, czego potrzebuję.

Stosowałam atak.

Coraz bardziej się frustrowałam.

On nie robił nic, by nas scalać.

Patrzył na mnie z coraz większym politowaniem.

Prowokowałam seks, ale się z nim nie kochałam.

Wiedziałam, że jeśli tu tego nie dostanie, w końcu pęknie.

Słaba motywacja no nie?

W dodatku czułam, że i on jest ze mną, bo tak trzeba.

Stawałam się więc coraz bardziej martwa. Zimna.

Szalałam, widząc dorastającą córkę, wchodzącą w dorosłość.

Była piękna.

Z jednej strony ją kochałam, a z drugiej nie mogłam na nią patrzeć.

Nigdy nikomu o tym nie opowiadałam.

Sama sobie przyklejałam łatki wyrodnej matki.

Córka czuła, jak ją traktuję.

Zaczęła się buntować. Oddalać ode mnie.

Przestała przychodzić.

Zaczęły się potworne problemy.

Wokół niej od małego dziecka aura seksu, naszych niezrealizowanych potrzeb.

Stała się szybko wyuzdana w ubiorze, zachowaniu.

Przechwyciłam kiedyś jej dialogi w telefonie.

Spadłam z krzesła.

Miała szesnaście lat i używała tak sprośnych sformułowań, jakich ja nie znałam.

Faceci rzucali się na nią.

Była niezwykle atrakcyjna.

Mam nawet podejrzenia, że zaczęła to robić za pieniądze.

Kupowała rzeczy, na które nie byłoby nas stać.

Małżeństwo wtedy weszło w etap trzeciej wojny światowej.

Piotr też stracił nad nią panowanie.

Cierpiał potwornie.

Winiliśmy się wzajemnie. Nienawidziliśmy.

Stałam godzinami w oknie, gdy spóźniała się w nocy.

W małżeństwie. Daleko od siebie. Samotni.

No i pewnego razu nie przyszła.

O północy. O drugiej. O czwartej.

O siódmej byłam już na policji.

Sekcja zwłok wykazała, że wzięła jakiś syf. Mieszankę wybuchową, której nie wytrzymało serce.

Miała być dobra zabawa, a skończyło się cmentarzem.

 Nie wiem, kiedy przestała przychodzić.

Jaki był ostatni raz,

kiedy przyszła sama z siebie, przytulić się, pochwalić, opowiedzieć…

Ja nauczyłam ją chodzić.

Była śliczna.

Ciemne, duże oczy, jak wszyscy w rodzinie męża.

Gęste, kręcone, czarne włosy.

Chcieliśmy dziecka,

a truliśmy je stopniowo,

od małego,

oprócz płodzenia,

nie wiedzieliśmy nic

na temat budowania małżeństwa,

na temat rodzicielstwa.

Napisz do mnie

Jeśli poruszyło Cię spotkanie pod drzewem figowym,
i chciałabyś, lub chciałbyś podzielić się swoją historią