Miałem zwalniać się ze szpitala.
Ciężka robota, ciągle stres.
Zapraszała wielka kasa w prywatnej klinice.
I tam chorzy ludzie.
Wciąż będę pomagał, tyle tylko, że bogatym.
Bez kolejek, w nowoczesnym budynku.
Na SOR-ze się tego nauczyłem.
Oddział zapchany.
Kiedy cierpisz, ale nie umierasz, wypisujemy.
W badaniach sprawdzam jedynie parametry, które są moim dupochronem, żeby prokuratora na siebie nie ściągnąć.
Mam za sobą rozprawy.
Zwłaszcza takie, gdy rodzina chciała wyłudzić pieniądze.
Reszta schorzeń do kontroli w AOS lub POZ.
I tak dwanaście, czasem dwadzieścia cztery godziny i po dyżurze.
Benka znały wszystkie oddziały.
Miał rzadką chorobę. Wiele uporczywych objawów.
Często lądował w szpitalnym oddziale ratunkowym.
Dzieciaków nie można tak łatwo się pozbyć.
Zwłaszcza przewlekle chorych.
Jest więc większy problem. Gdzie go upchać?
Jeśli trafiłeś kiedyś w to zacne miejsce, nie obca Ci nerwówka.
Wiele godzin czekania w fatalnych warunkach, smród żuli, awantury, poobijane głowy i cała mieszanka: ofiary po wypadkach, starzy ludzie, których nie chcą w domach, cała rzesza sępów chcących darmowe, szybkie badania i kontakt do specjalistów.
Nie tak wyobrażałem sobie prestiżowe życie lekarza. Pracę w szpitalu po medycynie.
Szybko się wypaliłem.
W tych warunkach jedynie Benek się odnajdywał.
Uśmiech od ucha do ucha.
Zagadywał ludzi.
Poznałem go, gdy miał osiem lat.
Miałem go zbadać.
Popatrzyłem na niego.
No nie za bardzo wyglądał.
Chudy, sińce pod oczami, koślawy, z krzywymi zębami, kuśtykał zamiast chodzić i wciąż opowiadał niestworzone historie.
Zapytał mnie:
„Czemu tej pracy nie lubisz?”
Nie wiem, skąd wiedział. Pierwszy raz mnie widział.
Dalej ciągnął monolog. Nie pytałem o nic. Sam gadał.
„Ja lubię nasz oddział.
Gdy będę duży, będę tu pracował.”
Śmiać mi się chciało. Musiał to zobaczyć. Bo zaraz dopowiedział:
„Będę ścielił łóżka dla tych, którzy siedzą na krzesełkach”.
Chyba widział, że patrzę na niego z politowaniem.
Zrobił się śmiertelnie poważny i powiedział powoli i wyraźnie:
„Umiem
ścielić
łóżka
dokładnie”.
Pochodził z patologicznej rodziny.
Na oddziale leżał tygodniami, a matka odwiedzała go jedynie czasami.
Ojca było widać, ale na jego ciele.
Po ranach, po pobiciach. Katował go. Osobiście zgłaszałem sprawę na policję.
Do tego wszystkiego Benek miał ciężkie napady padaczki. Przywoziła go karetka.
Gdy wracał do siebie, podnosił obie ręce i jakby chciał przybić piątki, szczerzył się i mówił:
„wpadłem na kontrolę”.
To on nas kontrolował.
Żeby było jasne.
Bo ciągle pukał do dyżurek, kiedy komuś brakowało wody, ktoś jęczał z bólu, siedział na za ciasnym krzesełku.
Osobiście myślałem, że go zabiję.
Nie dawał nam spokoju.
„Pijak już chyba nie żyje.”
„Babcia w zielonym sweterku jest głodna. Dałem jej flipsa.”
„Pan siedział i teraz leży. Śmierdzi, potrzebuje prysznica”.
I tak przez wiele godzin, co kilka minut.
Część dyżurujących ekip nauczyło się i zabierali go od razu na salę z poczekalni.
Ale i tam miał swoje do powiedzenia.
Wciąż się rozglądał, zagadywał i mówił, co myślał.
„A czemu Pani nie ma szczęki?”
„Ale Panu gnije kawałek ręki.”
„Nie lubię tej pielęgniarki.”
Miał nosa, wyczuwał potrzeby z daleka.
Mógłby spokojnie zostać rekruterem na nasz oddział.
Podchodził do dostawionych łóżek, poprawiał poduszki.
Nie nudził się, nie awanturował.
Nie narzekał na bolesne zastrzyki, inwazyjne badania.
Miał wielką wytrzymałość na ból.
W szpitalu ludzie są samotni. Bardzo markotni.
A on czuł się tu jak w domu.
Wkurzał personel, a jednocześnie imponował.
Miałem gotowe wypowiedzenie.
Przeliczone dni, które musiałem jeszcze odpracować, by móc zacząć nowy etap w prywatnej klinice.
Akurat przywieźli go na sygnale w stanie krytycznym.
Na tyle poważnym, że od razu dostał łóżko.
Nic nie mówił.
Nie zapukał do dyżurki ani razu.
Sam siebie nie poznawałem. Moich kolegów też nie.
Bo my wciąż kręciliśmy się wokół niego.
Nie zostawiliśmy go ani na chwilę samego.
Jak zostawia się wszystkich na naszym oddziale.
Osobiście, gdy się zatrzymał, go reanimowałem.
Bardzo długo. Za długo.
I go nie odzyskałem.
Koledzy mnie powstrzymywali.
Krzyczeli:
„Przestań! Dosyć! Nic z tego! Pozwól mu odejść!”
Wróciłem do dyżurki.
Szloch.
Stwierdziłem zgon.
Benka zgon.
Zatrzymał się nie on, ale cały SOR.
Zamiast Benka, ja tu pracuję.
Zniszczyłem wypowiedzenie.
Usłyszałem, że głupi jestem wiele razy. Takie pieniądze przeszły mi koło nosa.
Żeby było jasne: dalej nie lubię tej roboty. Nie w tym chorym systemie.
Ale przychodzę tu już nie do pracy, ale żeby służyć innym.
Codziennie konkretnemu człowiekowi, nie wkurzającemu na korytarzu tłumowi.
Bo poznałem kogoś, kto mi przypomniał: po co składałem przysięgę.
Jaką mam rolę do odegrania.
Jestem lekarzem, już ze sporym stażem.
Z doktoratem, dwiema specjalizacjami,
który zdarza się, że sam ścieli łóżka… chorym.
Dzięki Benek, kierowniku ratowniku, za to że wpadałeś na kontrolę.