Nad moją historią mało kto zechce się pochylić. Wiem to. Wiele lat chodziłem w za sztywnej zbroi, w roli, w którą wszedłem. A zapomniałem, że w pierwszej kolejności to mam stawać się w pełni człowiekiem. I to najprostszym, takim zwykłym… Jak Chrystus w Nazarecie. Apostoł to ktoś więcej niż uczeń. Ktoś kto wyszedł z tłumu i wszystko porzucił, bo skarb znalazł i stał się… ŚWIADKIEM.

Świadkiem przemiany. Nie innych ludzi w pierwszej kolejności, ale…

własnej.

Ja byłem zamknięty, nade wszystko poprawny. Przestrzegający reguł, ale w środku martwy. Bez iskry autentyczności.

Z roku na rok coraz więcej rozczarowań a zbroja sztywnieje, nabiera warstw. Paliwo się kończy a dookoła coraz więcej oczekiwań. Skończyłem dodatkowe studia, byłem zagranicą. Ale i to nie pomogło. Jeszcze bardziej rozdymało moją pychę. W młodym wieku byłem wyżej od starszych kolegów.

Śmierć przychodzi sama. Widziałem wiele razy. Mnóstwo osób nieprzygotowanych, przestraszonych, zdruzgotanych… Odprawiłem wiele pogrzebów ludzi w różnym wieku: od małych dzieci, po rekordzistów staruszków. Widziałem napakowane kościoły, bliskich rzucających się na trumny… i pożegnanie w towarzystwie jedynie firmy pogrzebowej.

No i ja w tym wszystkim. Dzisiaj już wiem, że niewierzący. Biegający wokół mnóstwa obowiązków, z zegarkiem w ręku, zarobiony od rana do późnych godzin, wciąż kręcący się wokół siebie. Rodzice religijni, więc byli ze mnie dumni. Grałem więc w ich grę. Przed nikim nie odsłaniałem się. I nikt nie kochał mnie na tyle, a i ja nie pozwoliłem się poznać, by ktoś zderzył mnie z prawdą, że błądzę. Musiałbym umrzeć, stracić wszystko, by na nowo się odbudować.

Śmierć przychodzi sama. Punktualnie, nie potrzeba niczego specjalnie na tę okazję przygotowywać.

Oprócz

serca,

którego na ostatnią chwilę nie da się pozmieniać.

W starciu ze śmiercią boli życie. Tak bardzo boli niepokochane życie. Chciałem porywać tłumy, robić wielkie rzeczy, dlatego poszedłem do seminarium.

Zabrakło jednego. Bycia pokochanym bez reszty. A to możliwe jedynie gdy odsłania się całą zgniliznę.

Ja za bardzo się wstydziłem swoich wad i słabości, więc ich nigdy nie ujawniłem, nie pozwoliłem uzdrowić. Paliwo marnowałem na to, by je maskować, by zasługiwać na uznanie, dobre imię, wkupić się w łaski tłumów, gdy z parafii na parafię chodziłem. Broniłem swoich ideałów, do obrzygania poprawny, więc komu, kiedy i jak miałem się przyznać, że ja.. ja nie daję rady?

Sam się na to zdecydowałem, kiedy zostałem księdzem. A więc zrezygnowałem z rodziny, z dzieci, ich bezwarunkowej miłości.

Jak myślę o moich motywacjach… były dziecinne jak pewnie wielu którzy wchodzą w małżeństwa. A miałem stać się ojcem już za młodu ojcem niepokochanych ludzi, pogubionych, połamanych, tych co na widok sutanny rzucają przekleństwa. We wszystkich ludziach widzieć dzieci Boga Ojca. Oblałem ten egzamin.

Bycie księdzem jak wszystkie funkcje na świecie, przerastają w szarej codzienności. Ludzie krytykują, wyśmiewają, wystawiają na potyczki słowne, obrzucają błotem. Są też ci którzy przychodzą w chwilach, gdy sami nie dają rady, z wielkimi oczekiwaniami, że sypnę rozwiązaniem, zabiorę ciężary, przejmę ból, znajdę rozwiązanie.

Pedofilem nie byłem, choć za wszystkie grzechy ludzi kościoła obrywałem nie raz. Już dzieci w podstawówce na mnie pluły. Żyłem bez seksu, kobiety nigdy nie miałem, ale co z tego? I tak byłem bardzo nieczysty. Dzisiaj już wiem, że nauka Jezusa ponad wszelkie możliwości człowieka…. wystarczy pożądliwie patrzeć.

To co zanieczyszcza duszę jest w sercu, a nasze aktywności w świecie to jedynie kropka nad długim i…

Szanowany byłem w niektórych kręgach, to dawało wygodę, komfort, po ścieżkach kariery się piąłem i tego żałuję, że nikt mnie nie uderzył w głowę… i nie przypomniał, że intelekt, tytuły i doktoraty… są ważne, ale bez fundamentu wyhodują potwora.

Co jest tym fundamentem? Jest wielu świętych kościoła, którzy udowodnili całym życiem, że Mądrość pochodzi od Boga, a teoria jest dodatkiem, drogą, która może, ale wcale nie musi podprowadzić do Prawdy. Bo przecież tak wielu niewykształconych ludzi po śmierci… stało się na całym świecie wzorem, z tytułem DOKTORA KOŚCIOŁA… bez doktoratu nadanego przez ludzi.

Dzisiaj moje kapłaństwo się kończy. Choruję mocno w samotności. Księdza, bezużytecznego księdza… niewielu ludzi żałuje. Nie mam już rodziców, siostra mieszka w Kanadzie, a ludzie, którym udało mi się pomóc przez te wszystkie lata, są zajęci swoimi sprawami. Jak tłum karmiony i uzdrawiany przez Jezusa… i ja spod krzyża uciekałem, więc nie mam żalu. Dzisiaj moją deską ratunku, małą ulgą w cierpieniu są wspomnienia tych, do których zdążyłem z namaszczeniem, ostatnią spowiedzią, gdy widziałem ich oczy, odzyskiwany spokój. Przypominają się wszystkie rozmowy, tak głębokie, pełne łez, dzięki którym nawracam się, nawracam się.

W samotności spotykam jedynie Jezusa. Mogłem tę lekcję odrobić już dawno. Bóg się nade mną zlitował, dając mi tę chorobę, bym zdążył, bym dłużej przed Nim nie uciekał.

Czuję Jego oczy, kiedy odprawiam Sam na sam z Nim mszę na kołdrze. I pęka mi serce od czułości, której w sobie nie mieszczę.

Odsłaniam swoje serce.

Pewnie nigdy nie widziałeś kapłana płaczącego w czasie Eucharystii. A ja nie potrafię powstrzymać łez.

Dzisiaj gdybym mógł jeszcze powiedzieć kazanie, to bym wyznał w białym ornacie,

że Chrystus za mnie cierpiał i że wiem, co to znaczy.

I że mnie wybrał wbrew logice. Bo coś z niczego potrafi zrobić. I poprosiłbym ludzi, by robili miejsce w swoim sercu dla Miłości. Bo wiem jak to jest mieć serce niegotowe, zamknięte, o małej pojemności i jak bardzo boli przygotowanie do przejścia do wieczności.

I mogę obiecać, że codzienne moje cierpienia ofiaruję za tych, których nie wysłuchałem w pełni, odrzuciłem, oceniłem, nie łowiłem, gdy tonęli w rozpaczy, beznadziei, nie szukałem, gdy się pogubili. Zamiast tego piąłem się po karierze i o sobie myślałem. A byłem tak blisko biegu po… po… ostatnie miejsce. Niestety inny tor wybierałem. Właściwy wydawał się zbyt mało atrakcyjny.

I poprosiłbym o modlitwę, patrząc im w oczy. I patrzyłbym i bym milczał. Bo potem bym im wyznał, że jestem słabym człowiekiem, w rękach którego Pan oddaje życie, w moich rękach łamie Mu się Serce jak opłatek. Ale i tego nie widziałem większość lat, stając co dzień przed ołtarzem, ubierając ornat.

I podziękowałbym za hejt. To moje największe wybawienie. Ściągnęło mnie z wysokości pychy na ziemię.

Za wszystkie niesłuszne oskarżenia, bo są jak trampolina. Przygotowanie do doznania upokorzenia, gdy zobaczę najczystsze Boga Serce i siebie w tym świetle.

Módlcie się bym przetrwał i zawołał o Boże Miłosierdzie.

A więc w ciszy mojego pokoju, słysząc dzwony, które zamilkną na Wielki Piątek, na chwilę przed południem uderzam się w moje serce… przepraszam Pana, że nie rozpoznałem Go w porę a wychodził po mnie każdego dnia.

Zdejmowanie zbroi, która wrosła się w skórę przez te wszystkie lata, bardzo boli.

Dzisiaj Wielki Czwartek. Dochodzi do mojej samotni z mediów krzyk ludzi, którzy odchodzą z kościoła, nienawidzą księży… A mnie się serce pali…„Ojcze, odpuść, bo nie wiedzą…” i ja nie wiedziałem. Najbardziej boli pewność, że jestem niegotowy, a czasu coraz mniej na spotkanie z Miłością, która zapyta mnie o każdego człowieka, przed którym stawałem….

Jak Piotra, który się wyparł… TRZY RAZY…

czy kochałem…. czy kochałem…. czy kochałem…

Napisz do mnie

Jeśli poruszyło Cię spotkanie pod drzewem figowym,
i chciałabyś, lub chciałbyś podzielić się swoją historią