To wszystko działo się jak we mgle. Wiele lat miałem pretensje, że najtrudniejsze rzeczy dzieją się w dzieciństwie. I są jak tatuaż na sercu, niezmywalny, dużo, dużo głębszy niż ten na skórze, w dodatku odnawialny…

Zadający nowe rany.

Dziś trochę inaczej o tym myślę.

Moja mama chorowała, gdy byłem mały. Nic nie rozumiałem. Wiedziałem tylko, że muszę być samodzielny. Nikt po mnie nie przyjdzie po szkole, za to mam w portfeliku kartkę i odliczone pieniążki, muszę też zabrać brata ze świetlicy.

On młodszy, więc szybciej kończył. Jego też nie odbierali rodzice. Za to ja. Ja byłem dla niego najdzielniejszy z całej dzielnicy. Chociaż bałem się iść z nim po ciemku po ulicy, zwłaszcza jesienią i zimą.

Wracaliśmy nie raz do domu, w którym nikogo nie było. Mama w szpitalu, a ojciec w pracy albo popijał. Jak wracała robiłem wszystko, by jej nie przeszkadzać. Widziałem, że była słaba. Pamiętam zmartwione jej oczy, że się nie uczę. Fakt. Kiepsko mi szło. Nie umiałem się skupić.

Wydawało mi się, że ona przeze mnie nie może do pełni sił wrócić. Bo to ja broiłem czasem, no i tego dnia w którym wszystko wyszło, że ma raka z przerzutem, powiedziałem rano, że jej nie pomogę, rzeczy nie zniosę. Zbuntowałem się.

Jak przez mgłę pamiętam pogrzeb. Brata mojego który beczał ciągle i wołał mamę, bo nic nie zrozumiał. Ze mną też nikt nie rozmawiał. Każdy albo płakał albo nie mógł patrzeć na mnie i na mojego brata. Wiedzieli, że przed nami dopiero zacznie się walka…

Wierzę w cuda. Choć moje życie to naprawdę mroczna przygoda. Wierzę w cuda, bo… jakimś cudem… wyszedłem na ludzi.

Jakby ktoś mnie przez te wszystkie momenty trzymał za rękę albo zasłaniał oczy duszy… stąd pamiętam jak przez mgłę… Tatuaż na sercu przypomina. Najtrudniej było mi dotrzeć do tego, że pijane oczy ojca mojego, dawały mi na każdym kroku znać, że to moja wina…

Choć tak nie było. Wiele lat mi zajęło, by rozbić tę skałę i dotrzeć do…

Przebaczenia.

Tylko komu? Komu przebaczyć miałem? Matce, że mnie zostawiła? Nie, to nie była jej wina.

Ojcu, że pił i nie dawał sobie rady w byciu ojcem? Nie, to nie była jego wina. Nie spotkał się i on z dobrym wzorcem. Poza tym kochał moją matkę. Pamiętam jak do jej zdjęcia płakał czasem. My jedzenia nie mieliśmy, a ona kwiaty na cmentarzu zawsze.

Więc komu przebaczyć, by rozbić tę skałę?

Sobie? Sobie tak. Dużo gorzkich słów matce w naszym krótkim spotkaniu powiedziałem. Wiele zaniedbałem. Sam mam dzieci i większość sytuacji skopałem. Obwiniałem moją żonę, dorastających chłopaków, że błądzą, byłem momentami tyranem.

Bo wciąż był we mnie mały chłopiec. Związany najbardziej w swoim życiu z cmentarzem.

Wygarnąłem wszystko Bogu w końcu, w którego nie wierzyłem. Bo jeśli istnieje, jak mógł wpakować mnie i mojego brata w taki kanał, w tak wielką ciemność? A potem moje dzieci i kobietę, która starała się mnie kochać po swojemu. A ja przez lęk, że ją stracę, stałem się jej więzieniem z czasem.

Byłem szczery do bólu. Tatuaż na sercu odsłoniłem. Wydarłem kawałek siebie, ryczałem, że ledwo tchu starczyło. Wyłem.

Wtedy opadła mgła… zrobiło się jasno. Jak w południe z porankiem mglistym, gdzie nic nie zapowiadało, że się rozpogodzi. I zobaczyłem moje cierpienie bardzo jasno… i to że do tej pory tylko na nim się koncentrowałem.

Zobaczyłem dramat mojego ojca, matki, brata… każdego po kolei. Sytuacja ta sama, a każdy z nas inaczej… a tak samo głęboko…

Ból.

Historia pełna bólu naszą rodzinę zjednoczyła.

Tydzień temu spotkałem się z moim bratem. Zwykle łowimy ryby, piwa nie pijemy nawet czasem. Palimy za to papierosy. Tamte wspomnienia nie do ruszenia. Choć w ciszy zawsze wciskały się między nas. Zorientowałem się, że nigdy nie patrzymy sobie w oczy. Ale tym razem się odważyłem. Skierowałem na niego głowę i przytrzymałem wzrok. I zapytałem go… czy mamę wspomina.

I wtedy mi powiedział z kluchą w gardle, że to jego wina. Bo w dniu jej śmierci modlił się, by ciocia była w domu częściej zamiast mamy. Jak przychodziła to był obiad, racuchy z cukrem pudrem prosto z patelni.

Stare już chłopy, a żeśmy się poryczeli. Wtulił się we mnie jak kiedyś na cmentarzu, gdy żegnaliśmy się z mamą. Potem już nigdy, bo za bardzo bolało. Powiedziałem mu: „Ty się czujesz winny? To ja całe życie chciałem być dla Ciebie silny i wciąż staram się wybaczyć sobie, że nie byłem kimś innym”.

Obaj nosimy taki sam tatuaż na sercu. Zaczął krwawić tego dnia. Dobrze że są łzy. Takie po męsku. Były ochłodą dla tego ognia, który spalał nas przez tyle lat.

I jeszcze powiedział mi… mój brat…

że gdyby nie ja, to on by sobie życie odebrał.

Siedzieliśmy nad jeziorem. Było zimno, ryby nie brały. Papierosy się skończyły.

A jakimś cudem rany się zagoiły. Tak bliskiego człowieka nie mam na świecie.

I nie wiem jak to powiedzieć. Jemu też tego nie wyznałem. Żadne słowa by nie były wstanie wyrazić… jak bardzo przez wspólne cierpienie go pokochałem.

Napisz do mnie

Jeśli poruszyło Cię spotkanie pod drzewem figowym,
i chciałabyś, lub chciałbyś podzielić się swoją historią