Chciała dokładnie taką, nie inną sukienkę i do tego wszystkiego wybrała piosenkę.
Pierwszy raz usłyszałam o niej na rutynowej wizycie. Nie spodziewałam się, że mogę być w ciąży. Zabezpieczałam się. Wiele dni przepłakałam. Miałam już syna i więcej dzieci nie chciałam. A za późno na aborcję.
Poród to była trauma a i relacje rodzinne dalekie od ideału. Moja koleżanka w końcu przyszła i powiedziała, żebym się ogarnęła. Ktoś ewidentnie bardzo chce żyć, skoro tyle przeciwności od samego początku udało się pokonać.
Fakt, nawet antykoncepcja dla niej to nic.
Urodziłam ją, choć nie chciałam jej wtedy jeszcze, 20 maja o 09:30. 10 punktów w skali Apgar.
Pokoju nawet nie przygotowałam, ludzie jacyś znaleźli się, ja byłam w depresji. Szybko oddałam ją do żłobka, by wrócić do pracy i nie zaglądać do środka siebie.
Mój syn, kiedy ją zobaczył, znalazł się w siódmym niebie. Jakby na nią czekał, odkąd sam pojawił się na świecie.
Zaskoczył mnie. Rwał się do niej, zabawiał, siedział przy łóżeczku, sygnalizował, że płacze. Zachowywał się w wieku dwunastu lat jak prawdziwy facet.
Chciał cały świat jej pokazać i opowiedzieć o tym co się dzieje i działo, kiedy jej jeszcze nie było.
Dzieci szybko rosną. Ktoś mnie kiedyś zapytał:
„jaka była Twoja córka?”
Natychmiast łzy napływają do oczu. Wiem, że każda matka powie, że jej dziecko jest niezwykłe, ale ja o niej tego nie wiedziałam od początku.
Poznawałam ją oczami mojego syna. Jego kochałam automatycznie, jej nie umiałam.
To dziecko przyszło na świat z pewnością, że poradzi sobie w najtrudniejszych okolicznościach i to bez konkretnego wsparcia.
Lekarka powiedziała mi, że takie dzieci jak Zosia zmieniają świat. Bo miała swój zupełnie… i ten który był wokół niej, nie przeszkadzał jej w byciu sobą, a więc kimś absolutnie nie stąd. Wciąż idącym pod prąd.
Nawet jak dzieci dokuczały jej z różnych powodów nic sobie z tego nie robiła. Chodziła wiele godzin po podwórku, wymyślała zabawy, które potem wdrażała na wszystkie oddziały, na których leżała.
A stypa była, gdy wypisywali ją do domu. Była bardzo żywa wszystkie dni, które przeżyła.
Ja nie, ja nie, ja nie…
O chorobie dowiedzieliśmy się, gdy miała sześć lat. Postępowała szybko. Do dzisiaj nie wiem czy spirala, hormony miały na to jakiś wpływ. Lekarze mówią, że nie, ale ja wciąż winię się.
O tym że stan zdrowia naprawdę pogorszył się dowiedziałam się, kiedy sukienkę zamówiła…
na swój pogrzeb.
W wieku dziesięciu lat. I teraz uważaj:
„zieloną jak trawa, w kwiatki w kolorach nieba i ze słonkiem w wielu miejscach na raz. Bo prosi Jezusa o to by słońce nie byłoby jedno. Więcej słońca potrzeba, bo ludzie się nie śmieją i wciąż są zachmurzeni i jest nudno.”
Tak mówiła.
Ja nie wierzyłam w Boga. Nie wiem skąd się to bierze u dzieci. Ona normalnie, jakby nigdy nic w zabawach opowiadała o Aniołach i że śni jej się wielka przepaść, w którą wpada, ale tam Ktoś już na nią czeka i jej pomaga.
Współczuła wszystkim dzieciom, choć sama dużo cierpiała. Najbardziej żałowała tego swojego Jezusa. I powtarzała w okolicach świąt wielkanocnych: „gdyby nie On, to dopiero bym się bała.”
Zrobiłam nawet awanturę jednej zakonnicy, co na oddziale religii uczy, żeby nie wtłaczała mojemu dziecku takich dyrdymałów. Nie było w sumie w tym nic złego, ale ja się nie mieściłam w sobie z tym wszystkim, byłam pogubiona, w rozpaczy.
Kupiłam jej sukienkę, choć niełatwo było znaleźć taką właśnie, nie inną. Krawcowa przerobiła trochę. Naszyła też kwiatki i słoneczka, by była dokładnie jak w instrukcji na kartce w kolorowe kratki, narysowana świecową kredką.
Nigdy jej nie przymierzyła, ale chciała, by wisiała na widoku.
Mówiła:
„Jak sukienka wisi to znaczy, że niedługo będzie święto!”
Maćkowi zdradziła, że lubi też jedną Kołysankę Utulankę, którą śpiewała jej taka pani, która przychodziła tu do dzieci i można było jej powiedzieć wszystko.
„Pani miała taką skrzyneczkę na tajemnice, można tam było wrzucać słowa których się wstydzę. W skrzyneczce było światełko, taka lampka, która świeci zawsze wtedy kiedy ciemno. Bo dzieci boją się tu często. Wrzucamy tam strach i bach. Robi się lżej. I pani nazywa mnie słoneczkiem! Poznała mnie i wie kim jestem”.
Słonko zgasło w okolicach Wielkanocy w bardzo jasny dzień, dlatego różnica była widoczna daleko dalej niż można było spodziewać się.
Na pogrzeb nadciągały tłumy. Ludzie których nie znałam, podchodzili do mnie. Lekarze, pielęgniarki, nawet salowe, które mówiły, że Zosia była jak z bajki. Wolontariusze, zapłakani rodzice i mnóstwo, mnóstwo dzieci.
Przynosili na grób balony, maskotki, różne zabawki, aniołki i kwiatki, pełno kwiatków dla dziewczynki, która wybrała sobie sukienkę i chciała jeszcze tylko, by wszyscy zanucili piosenkę.
Kołysankę Utulankę.
Kochała bardzo swoją mamę, która jej nie potrafiła pokochać, kiedy była na świecie. Za to kochała ją tak po prostu automatycznie, nie można było inaczej. Kochała cała. Mam teczkę laurek, pokolorowanych serc i czterech literek MAMA pisanych na różne sposoby, które łamią mi serce.
To ciekawe, że wybrała właśnie mnie – tak bardzo słabą, niedobrą kobietę.
Dzisiaj w Wielką Sobotę otworzyłam kolejny list. Od kogoś kogo spotkała wiele lat temu, leżąc na oddziale.
A w tym liście kartka na święta. Ktoś wciąż pamięta i PODZIĘKOWANIE za uratowanie życia. Nie wiem, co się wydarzyło dokładnie, ale podobno Zosia wciąż działa i ma wpływ na świat, który jej nie chciał, tak jak i ja.
To nie pierwsza taka sytuacja, wiele osób zatrzymuje też jej grób.
Pełen słońca i radości. Do jej stóp wiele dzieci przynosi do dzisiaj własnoręcznie zrobione wianki z mleczy. W podziękowaniu za wielkie serce…
Podobno takie właśnie pod oddziałem robiła. Uczyła inne dzieci i wołała, że mlecze jak słonka na ziemi,
„bo słońc, no mówiłam mnóstwo razy Jezusowi, powinno być więcej…”