Przytrafiła się miłość właśnie mnie, choć zupełnie tego nie chciałem i nie planowałem.
Nikt nie wymuszał na mnie zobowiązań, ślubu i całe szczęście! Bo nie wyobrażałem sobie siebie w garniturze na oczach wszystkich.
Poza tym jestem z rozbitego domu i bajki o miłości aż po grób wypadły mi z głowy dawno temu.
Mam na imię Maciej. 38 lat. Jestem inżynierem, pracuje na budowach. Zaczynałem w firmie krzak, a potem trafiało się coraz lepiej.
Już dobrych parę lat temu zarabiałem naprawdę duże pieniądze, więc żyłem ponad stan. Rodzice mają też inne dzieci z kolejnych związków, ale ja jestem najstarszy, więc ojciec (wojskowy) dał mi mieszkanie na start.
Żyć nie umierać. O nic nie musiałem się martwić. Rodziny jakoś nie chciałem zakładać, miałem partnerkę trochę na odległość – dostawałem kontrakty w różnych miejscach kraju. Dwa razy w roku urlop w ciepłym miejscu, zimą narty, a w tygodniu siłownia, jakiś trening.
Zdarzały mi się przygodne romanse, ale wtedy nie myślałem nawet, że to coś złego. Związek otwarty a i ja nie pilnowałem Marty.
Nie mogę powiedzieć, że ją kochałem. Nie byłem zdolny do wyższych uczuć, choć wtedy nie pomyślałbym tak nawet przez moment.
Miłość ma wiele definicji. Każdy coś tam sobie myśli, wybiela siebie, innych oskarża, grunt by była wolność: myśl i żyj jak chcesz i się nie wpierd*****. A nieważne, gdzie leży prawda.
Ja z prawdą spotkałem się. I wolałbym by zamiast tego zawalił się na mnie wieżowiec, który budowaliśmy i za które dostawałem ogromne pieniądze.
Marta zaszła w ciążę. A ja nie poznałem siebie. Zachowałem się jak mały, przerażony chłopiec. W ogóle się nie ucieszyłem. Wręcz stanąłem naprzeciw siebie i zobaczyłem, że wciąż noszę w sobie rozdarcie między mamą i tatą, to że się rozeszli i mnie między sobą przerzucali.
Domyślasz się więc, że jako mężczyzna, przyszły ojciec płodziłem moje dziecko, mając nadzieję, że do tego nie dojdzie. Już wtedy je uśmiercałem w swojej głowie.
Ale to dopiero początek tragedii. Okazało się, że to syn. A więc kopia mnie. Kandydat do powtórzenia mojej historii. Marta nie była moją żoną i nie wiedziałem czy ją kocham, a więc pewnie nie wytrwamy przy sobie długo. A żal do mojego ojca i matki właśnie teraz wylazł. Osiągnął swoje apogeum.
Badania wykazały, że syn będzie z zespołem… Downa. Zalałem się wstydem, o którym nigdy nie miałem pojęcia. Nie chciałem mieć chorego dziecka. Jak to powiedzieć wszystkim wokół? Znosić użalanie? Plotki? Gadanie?
Dzieciaka skażemy na jeszcze większy dramat, będzie wyśmiewany i uzależniony od nas, nawet jak będzie starszy.
No to w niepojętym amoku, który się mieszał z agresją i rozpaczą, błagałem Martę, by zakończyła ciążę. Ja za wszystko zapłacę.
Wywaliła mnie z domu następnego dnia. I powiedziała, że nie chce mnie widzieć więcej. I że jestem dzieciakiem. Złamałem jej serce.
A więc mój syn, którego już sprzed informacji o chorobie nie chciałem, dostał kolejnego kopa ode mnie, zanim przyszedł na świat.
W dodatku wie, co to złamane serce jego mamy, płacz, nieprzespane noce, samotność, brak poczucia bezpieczeństwa i żałoba… choć dopiero życie zaczynał.
Przyszedł na świat 8 września 4 lata temu o 2 miesiące za wcześnie. O 09:10. Moja matka pracowała w szpitalu, więc dowiedziałem się… I ona namawiała Martę na zabieg przerwania ciąży, jest lekarzem, a więc zna się…
Marta była twarda. Nie ugięła się.
Przyszedłem do szpitala w dzień urodzin. Marta o niczym nie wiedziała. Matka mnie wpuściła.
Mały był…
bardzo mały.
W inkubatorze, miałem wrażenie, że wyczuł moją obecność. Otworzył oczy albo sobie wmawiałem. Cały byłem zaryczany.
To był obraz mnie, kiedy byłem mały. Zamknięty w puszce marzeń i pragnień, taki zostawiony… i pokłuty… tylko czemu zrobiłem to samo swojemu dziecku, skoro wiem jaki to ból, skoro z jednej strony tego nie chciałem…
Przepraszałem długo Martę. Na różne sposoby. Parę miesięcy byli w szpitalu. Okazało się, że jest jeszcze wada serca, niedotlenienie i mały nie wytrwa długo.
Marta pozwoliła mi się odwiedzać. Patrzyłem z daleka. Wiesz, ile ona miała czułości do tego dzieciaka? Jak na niego patrzyła? Miała szósty zmysł, słyszała jak przekręca się na drugą stronę, kwili nawet w środku nocy.
Przytrafiła się miłość właśnie mnie, choć zupełnie tego nie chciałem i nie planowałem.
Takiej miłości dotąd nigdy na świecie, w żadnym związku, w żadnej relacji nie widziałem.
Mały był niezłym agentem. Jak to dzieci z Zespołem Downa. Okazało się, że mają zasób słów wyrażający uczucia i miłość, o których nawet nie wiedziałem. Wszystkich kochał, całował. Był ulubieńcem oddziałów, na których przebywał. Tulił się bez przerwy.
Do mnie też. Do mnie też.
Pokochałem go. Z duuuuuużym opóźnieniem.
A i Martę tak głęboko, że zakochanie przy tym to nic.
Bartuś zmarł w wieku trzech lat. Serce się zatrzymało. A my… a my z Martą… wzięliśmy ślub rok wcześniej z nim na rękach. Ale było święto.
A dziś… dziś…
zaadoptowaliśmy dziewczynkę… Z Zespołem Downa.
I tak bardzo współczuję jej biologicznemu ojcu, że nie zdążył się przekonać… że nie zdążył dojrzeć… że nie zdążył…
jej pokochać.