Byłam zbuntowanym dzieckiem. Moi rodzice? Prości, nudni jak flaki z olejem. Zdarte płyty, te same teksty.
Pamiętam jak roznosiło mnie, gdy coś mi kazali, naciskali. Wewnętrznie byłam jak dynamit. Nienawidziłam ich w myślach wiele razy. Wymagający byli. Tłamsili mnie.
Oni myśleli, że szlifowali.
Do tego zmuszali mnie do katolipy. Wychowywałam się więc w ciągłym rozdarciu: między moją naturą, pragnieniami a kazaniami starzejącego się ojca, zrzędzeniami matki.
Gdy skończyłam 16 lat poszłam w długą, w swój świat. Zakazane owoce smakowały jeszcze lepiej. Ukrywałam przed nimi mojego chłopaka. Choć gdy tylko była okazja, to im wszystko wyrzygałam.
„I tak będę robiła, co chcę!”
Gdy tylko więc mogłam, zrywałam się im ze smyczy i nabierałam wolności jak powietrze do płuc, gdy wynurzasz się z wody.
Rodzice stosowali system kar. I to bardzo wymagających, trwających wiele dni. Na szczęście nigdy mnie nie uderzyli. Ale pozbawili wielu przyjemności, które później brałam łapczywie w takiej ilości, że w głowie się nie mieści.
Byłam więc wstydem rodziców. Porażką wychowawczą. Z mojej strony padało wiele gorzkich słów. Trzaskałam drzwiami, wychodziłam z domu, nie licząc się ze łzami matki i jej uczuciami.
Kiedyś myślałam, że człowiek jest z natury dobry. Ale im dłużej przypatruję się swojej historii, tym uważam dokładnie odwrotnie.
Miałam skiśnięte, okrutne serce już bardzo wcześnie. Do zła ciągnęło mnie bardziej niż do dobrego.
Ciebie nie?
Skończyłam studia. Zaczęłam pracować. Wiodłam nowoczesne, miejskie życie bez żadnych zobowiązań.
Takie o którym marzyłam, gdy miałam założone kajdanki w moim rodzinnym domu.
Do kościoła naturalnie przestałam chodzić. Wszystkie afery z księżmi podsycały moje poglądy. Krytykowałam też jawnie swoich rodziców, gdy spotykaliśmy się raz na parę tygodni. Jak mogą być wierni takiemu syfowi?
Dbałam o swoje ciało. Wszystko fit. Ćwiczenia, raz w tygodniu siłownia, nowoczesne techniki projektowania pozytywnego myślenia, przyszłości, spełnienia. Byłam uduchowiona i bardzo mądra. Każdemu dawałam prawo do własnych przekonań, oprócz katoli, którym wyłupałabym oczy, gdybym tylko mogła.
Ale z tym skonfrontowałam się dopiero potem.
To co hodujesz w sercu rośnie długo, a co jest naprawdę w środku odkrywa się dopiero wtedy gdy jesteś w czarnej dziurze, potrzebujesz pomocy.
Owoce mojej drogi były piękne na zewnątrz. Wypryskane, wypolerowane, cud miód malina, jak z reklam, jak z półki ogromnego sklepu. Wygląd ma Cię przyciągnąć, a to że spryskane są miliardem trucizn i nie pożywią Twoich komórek, to już inna sprawa.
Owoce mojej drogi były zgniłe w środku. Hamowałam swój pociąg kobiecości i płodności przez lata. Różnymi środkami. Robiłam wszystko, by NIE zajść w ciążę. A tu pułapka. Ktoś miał tak wielką wolę życia, że przechytrzył nawet współczesną medycynę.
Urodziłam synka.
Nie byłam gotowa na bycie matką. Depresja poporodowa i wszystkie cienie macierzyństwa. Wyprana od środka z uczuć. Tak pełna rozpaczy i smutku, niezdolna do czułości. Odrzucał mnie jego płacz. Nie chciałam przykładać go do piersi.
Dzisiaj ma 16 lat. Orzeczenia psychologiczne prawie na wszystko. Wiem, że to w dzisiejszym świecie norma, ale ja winię się za to.
Jestem wyrodną matką. Nigdy wcześniej bym tak o sobie nie powiedziała. Nie odważyłabym się. Długo robiłam z siebie ofiarę. Oskarżałam innych, wciągałam w bagno, żyłam intrygami, byleby zagłuszyć swój wrzód, który gnił.
Ale dzisiaj wiem, że tylko prawda wyzwala. A ja mam doświadczenie miłości, która wszystko przebacza.
Jak do tego doszło?
Żadne techniki mojej duchowości, afirmacje, ćwiczenia, wyjazdy nie były w stanie wyrwać korzenia z mojej duszy, który mnie zatruwał, podsuwał obrzydliwe myśli aż do chęci popełnienia samobójstwa.
Byłam w szponach zła. Cała w lękach, niepokojach, a mój dorastający syn? To obraz mojej nędzy. Człowiek wychowujący się bez uwagi rodziców (jego ojciec nic lepszy), bez miłości wyrastał na kogoś kto jest cały pustką. Pustka z niego aż huczy.
I wiesz… jego próba samobójcza obudziła mnie. Gdy leżał w psychiatryku pojechałam do rodziców.
Jak mała dziewczynka wtuliłam się w mojego ojca. Bardzo zmęczyłam się w drodze pod prąd, jak najdalej od wartości, które mi wpajali.
Zabijałam sama siebie i swoje dziecko przez wyhodowaną gigantyczną pychę i własne pomysły na życie.
Ojciec mnie nie odrzucił. Czekał na ten moment.
I to było pierwsze lekarstwo dla mojej zagubionej duszy.
Bardzo się wzruszył. Ja ograniczyłam im kontakt z moim synem, a on się troszczył, choć z daleka. Zawsze robił wszystko, co mógł, choć bezradny był i odrzucony przez własną córkę.
Nie wiedziałam, że oni każdego dnia myślami byli ze mną. Zatroskani, przy oknie stawali gdy w nocy wracałam z imprez później niż obiecywałam.
I to się nie zmieniło przez te wszystkie lata.
Nacierpieli się oboje przeze mnie okrutnie. Mimo to wciąż mieli otwarte serca.
Tęsknili. Czekali. Modlili się za mnie przez 40 lat, każdego dnia.
Okazało się, że dla kogoś tak zatwardziałego, złego z natury jak ja, tylko wytrwała, wierna miłość jest w stanie zawrócić ze złej drogi i dać szansę na nowe życie.
Dzisiaj składam się na nowo powolutku, krok po kroczku. Uczę się chodzić i przebaczać sobie. Zaczęłam się też modlić. Tak prosto, zupełnie prosto, bez kombinowania, bez udziwniania.
Jak uczyła mnie mama. I to daje mi ulgę jakbym swoją obłoconą duszę płukała.
Wracam do korzeni. One nie są zepsute. Wszystko inne uschło, nadawało się do ścięcia. Może jeszcze coś ze mnie wyrośnie…
Jest we mnie nadzieja.
Choć ogołocona zupełnie, z bólem odkrytym, bo nie wiem czy uda mi się odbudować mojego syna?
To już zupełnie inna historia.
Ale zaczyna się rozjaśniać, bo wciąż słyszę, że nie ma takich błędów, które nie mogłyby się przerodzić w słodkie owoce.