Śmierć mnie nie zaskoczy. Ma jej oczy.

Rodzice mnie nie chcieli. Po latach własnych błędów, wszystkich zmagań zastanawiam się już tylko czy…

czy zapomnieli.

Że córkę mieli.

Brak rodziców to też relacja. Tylko pusta. Bardzo naga. Na wylot przebite serce, nieprzerwanie krwawiąca rana.

W szkole, gdy nikt mnie nie odprowadzał. Gdy nie mogłam nigdy użyć słowa: „tata”, „mama”. Na wszystkich przedstawieniach rodzice byli przy swoich dzieciach, a ja sama.

Wychowała mnie babcia. Trafiłam się jej na stare lata. Moja biologiczna matka a jej córka zaćpała się na śmierć. Ojciec jakiś przelotny partner. Może nawet nie wiedział, że…

że jestem…

Noszę jednak jego geny. Dostałam też HIV, które dziś przekształciło się w AIDS.

Niewiele czasu przede mną… więc wracam, wracam pamięcią.

Spisałam jako dziecko tony pamiętników w małym, wiejskim domu nadającym się jedynie do remontu,

siedząc przy piecu kaflowym, wymyślając historie rodziny, wielu pokoleń.

Dotknięta chorobą jak pieczątką na całą przyszłość i wielką samotnością.

Babcia była świętą kobietą. Mamy takie wspólne zdjęcie, które bardzo lubimy od samego początku. Babci ręka z moją stópką jak byłam maleńka.

Dorastałam i pytałam… „Babciu ja byłam taka mała?”

A babcia zawsze opowiadała jak całowała stópki, uczyła chodzić a ja robiłam postępy, śpiewałyśmy piosenki, które teraz słyszę mocno w sercu, gdy już nie mogę się ruszyć.

Dzisiaj dopiero widzę jak bardzo mnie kochała. Jak całą sobą się poświęcała i rekompensowała. Żyłam w ciągłej stracie, pewności że jestem najbiedniejszym człowiekiem na ziemi. Ale dopiero po kontakcie ze wszystkimi ludźmi, znajomymi a i zwłaszcza tymi chorującymi…

widzę jak niewielu ma ślady w swoim sercu…

bycia przyjętymi.

Moja babcia zawsze stała w drzwiach i patrzyła aż zniknę wśród drzew, idąc parę kilometrów do szkoły. Gdy był upał i gdy padał śnieg.

A i się krzątała parę minut przed planowanym powrotem.

I tak bardzo się uśmiechała, widząc mnie.

Widząc mnie.

MNIE.

I nasz kundel machał ogonem.

Mam w pamięci wiele dni… jej spojrzeń i uśmiechów. Czekania i cierpliwości, nie znikała, wiedziała, że będę się odwracała.

Lekcje ze mną odrabiała, wieczorami czytała. Wszystko mi oddała. Całą siebie. Rezygnowała ze wszystkich innych aktywności. Nauczyła szyć, robić porządki, zaczarować atmosferę w domu. Mieliśmy sporo gości.

Pani Kazia słynęła w okolicy z dużych uszu. Wysłuchiwała wszystkich.

I z nieprzemakalnych chusteczek. Miała wytrzymałość na łzy. Można było płakać przy niej aż łzy się skończą. I mi tak mówiła:

„Płacz kochanie. Deszcz ma swój koniec. Zaraz wyjdzie słońce.”

Babcia zmarła bardzo spokojnie, we śnie. Chyba taki bonus mają święci ludzie, którzy zabłąkali się w zimnym świecie. Jeszcze dzień wcześniej stała w oknie, gdy wchodziłam przez bramkę. I uśmiechała się…

przytuliła i znowu powiedziała: „jesteś moim całym światem”.

Śmierć mnie nie zaskoczy. Ma jej oczy.

Niepojęte jak mnie kochała. To niemożliwe, by gdzieś tam… po drugiej stronie słońca na mnie nie czekała.

Napisz do mnie

Jeśli poruszyło Cię spotkanie pod drzewem figowym,
i chciałabyś, lub chciałbyś podzielić się swoją historią