Wierzyłam w przeznaczenie. W energię. Że wszyscy jesteśmy po coś posłani na ziemię.

W dobro, w miłość, w bóstwa które wolałam by były bezimienne.

Uzależniłam się od stanu zakochania. Pierwszy raz zakochałam się już w przedszkolu i na haju chciałam być jak najdłużej się da.

Jednak czar pryskał po dwóch, trzech latach. A z czasem coraz szybciej…

Wypalił się we mnie wielki ogień.

A tęsknota rosła.

Trudno to opisać. Miałam wielu partnerów. Każdy starał się sprostać oczekiwaniom, wymaganiom, choć wiem że nie o to chodzi w związkach.

Za każdym razem czułam się jak przestrzelona strzałą Amora.

Trafiona zatopiona.

Wybuch emocji i pewności, że tym razem to na pewno ten.

Miłość po grób. A potem kończyło się tak samo: zostawiałam albo ja byłam zostawiona.

Perły są wytworem małż. Dopiero wtedy gdy ciało obce dostanie się do środka muszli i będzie je podrażniać przez wiele, naprawdę wiele tygodni.

W wieku 32 lat zawalił mi się świat. Płodna, w kwiecie wieku,

nosiłam w sobie nie dziecko, a guza.

Drażnił się ze mną. Uwierał. Leki działały długo, więc fizycznie mniej. Psychicznie za to bardzo. Dociskał do muru. Ściągał na dno serca.

Niepokoił, wzburzał, złościł, prowokował.

Nie mogłam się w sobie pomieścić. Wpadałam w panikę. Bardzo bałam się śmierci.

Starałam się wyciszać myśli technikami które znam. Joga, medytacja. Oczyszczałam się sokami, afirmacjami, poszłam na kurs pozytywnych myśli.

Na nic. Wciąż we mnie wzbierało. Mogę to porównać do nudności. Jakby coś mi zalegało. Ale nie na żołądku, tylko na duszy. Kręciło mi się od tego wszystkiego, brakowało sił, a zwymiotować się nie dało.

Bo czym?

Patrząc na moje młode, słabnące, coraz mniej atrakcyjne ciało, docierało do mnie, że nigdy

nigdy

tak naprawdę się z nikim nie kochało.

Próbowałam namierzyć wspomnienia choćby jednej nocy prawdziwego spełnienia. Dnia w którym nie było rozczarowania albo oszukiwania się, lukrowania gówna.

Nic z tego.

Poszłam do terapeuty.

Przeszedł ze mną długą drogę. Jestem mu wdzięczna.

Ale i on podprowadził mnie do muru, którego nie dało się przebić. Powyrzucałam wiele śmieci. Spotkałam się raz jeszcze z rodzicami, którzy nie chcieli mieć dzieci, a ja się im trafiłam.

Mama chciała mnie usunąć. Przyznała się zanim umarła. Przepraszała, szlochając, że nie chciała mnie. Była młoda.

Tu doszłam do sedna. Każda komórka mojego ciała pragnęła miłości, której nigdy nie dostała.

Co z tym zrobić?

Otóż… Panie i Panowie! Prezentuję Wam perłę, którą noszę w sobie.

Nowotwór był najpierw jak paproch, co uwiera oko. A z czasem rósł i drażnił jeszcze bardziej, by przerodzić się w śmiertelne zagrożenie. Przerósł najśmielsze oczekiwania profesorów i lekarzy.

Powycinali, co się dało, a on wciąż robił ze mną, co chciał.

Umrę wiosną albo latem.

Ale droga którą przeszłam wgłąb siebie w poszukiwaniu miłości już nie wśród mężczyzn, na świecie pełnym niestabilności, pozwoliła odnaleźć zakopany skarb,

ale dopiero wtedy gdy dosięgnęłam już naprawdę dna.

I wtedy zawołałam Boga, jeśli jest… by mi dał znać o Sobie.

Następnego dnia chodził ksiądz po oddziale. Sama go zaczepiłam i zapytałam o jego pogląd, co jest po śmierci.

Tak zaczęła się nasza przyjaźń. Przeczytałam dużo ciekawych książek. W końcu pod moim wielkim murem usiadł i przez 3 godziny słuchał spowiedzi z całego życia.

Cały mój wstyd, upodlenia, błędy przed nim odsłoniłam.

No wyobraź to sobie jakbym przez trzy godziny rzygała na Ciebie. A on jakby nigdy nic, pełen blasku w oczach, współczucia…

wyciągnął naczynko z olejem, dotknął mojego czoła.

Jak tata, którego nigdy nie miałam.

Zaczęłam szlochać.

I powiedział:

„Przez to święte namaszczenie niech Pan w swoim nieskończonym miłosierdziu wspomoże ciebie łaską Ducha Świętego.”

Wziął moje dłonie.

Popatrzył w oczy bez pożądania, a z miłością nie do opisania,

Sam się wzruszył, mówiąc:

„Pan, odpuścił Ci grzechy.”

Napisz do mnie

Jeśli poruszyło Cię spotkanie pod drzewem figowym,
i chciałabyś, lub chciałbyś podzielić się swoją historią