Pełna życia przed śmiercią

To przygoda wszechczasów, choć nie nadaje się na hollywodzki scenariusz.

Dlaczego? Bo nie przemyca nic, co się dobrze sprzeda, a wręcz zawróci z drogi, z której w normalnych okolicznościach zawrócić się nie da.

Bo jest wygodnie, zgodnie z trendami, dobra zabawa, w końcu wszyscy tak robią, a więc i ja.

Jestem lekarzem z ponad dwudziestoletnim stażem. Pracowałem w klinice, w prywatnym gabinecie i jeszcze w kilku szpitalach na dyżurach, gdzie płacą lepiej.

Spędzałem w pracy większość życia. Moje dzieci były dumne z takiego ojca, poza tym ustawione w najlepszych szkołach, zawsze mogły wyciągnąć tego asa z rękawa: ojciec i przechodzącą na nich renoma.

Z żoną był świetny układ. Nie kłóciliśmy się, nie było kiedy. Nie znaliśmy się prawie. Głębsze relacje miałem z ludźmi na dyżurach, z którymi dzieliliśmy różne trudne sytuacje, wspólne tajemnice zamiecione pod dywan.

Możesz się burzyć, ale wystarczyłby jeden weekend w naszym trybie, byś zobaczył ciężar decyzji, splot nieoczekiwanych zdarzeń, z którymi trzeba żyć. Żyć dalej. Komuś nie uda się uratować życia, ale następnemu tak.

Na tym polega cała gra. I w tym wszystkim ja. Mój rozum, intelekt, szybkość, precyzja, wiedza, intuicja, umiejętności, doświadczenie, no i psychika. Która musi mieć się z godziny na godziny lepiej, nie gorzej. Pomimo zmęczenia.

To było 30 sierpnia. Pamiętam tę datę, bo miałem rozprawę o błąd w sztuce. Nie pierwszą i nie ostatnią. Ale najpierw byłem w klinice, a potem w gabinecie. Każdego dnia ogłaszałem jak sędzia wyroki ludziom.

Mógłbym stworzyć katalog reakcji na informację, że umrą. Niektórzy są tchórzami, inni zaraz to wyprą, są też tacy którzy natychmiast mnie znienawidzą, będą walczyć, kłócić się i mówić, że badania trzeba powtórzyć, myśląc, że coś ugrają albo tacy którzy wzbudzają litość, płaczą, zawodzą, wyją.

Zawsze wpadali do jakiejś szuflady. A ja czekałem spokojnie aż wyjdą.

Tym razem było inaczej.

Miała trzydzieści lat. Była atrakcyjną dziewczyną. Weszła uśmiechnięta, spokojna, choć kolejka jak zwykle wydłużała się i w poczekalni większość poddaje się nerwom. Zanim usiądą przede mną, wchodzą na gazie z całą energią, a potem wychodzą stąd jak na ścięcie. Ofiary własnego losu.

Spuściłem wzrok, siedziałem nad papierami, analizowałem na głos wyniki i podzieliłem się możliwymi metodami. Ale sprawa była przegrana na start. Za późno się zgłosiła a ja… nie umiałem jej tego powiedzieć delikatnie, poczułem stres, choć od dawna nie towarzyszył mi w pracy.

Ludzie komunikują się ze sobą nie tylko słowami. Spotkanie z nią uruchomiło we mnie coś, czego nie miałem nigdy dotąd. Jakby sama jej obecność zagrała na jakichś nieznanych strunach. Miotałem się i nie byłem sobą. Aż w końcu niezręcznie, o wiele bardziej szorstko niż zwykle, powiedziałem, że nie widzę szans na wyzdrowienie. I to kwestia roku, nie więcej.

Czułem ten bagaż, nie było mi lekko, nie chciałem tego, nie byłem obojętny, a przecież nie znałem jej i była tylko jedną… z wielu ludzi przed nią, z tą samą przegraną historią.

Jakby worek z informacją, że ludzie umrą właśnie się napełnił i wysypał na mnie z całą swoją siłą.

A ku mojemu zaskoczeniu jej to jakby nie ruszyło. Podziękowała za szczerość. Poprosiła, bym to ja pokierował całym tym procesem do końca, bo wie, że nie ukryje przed nią żadnych faktów. A to jej najbardziej potrzebne, by mogła dobrze przygotować się.

Do czego?

Spytałem.

Byłem w szoku bardziej niż ona, a to przecież ona usłyszała diagnozę.

Uśmiechnęła się. Nic więcej.

Wyszła w kolorowej sukience. Pamiętam do dzisiaj zapach perfum. Niskie buciki, długie, ciemne włosy. Zakochałem się?

Nie wiem.

Leżała na oddziale z przerwami parę miesięcy zanim wypisaliśmy ją do hospicjum. Nigdy na nic się nie skarżyła, nie wymuszała, wszystko przyjmowała, poczucia winy w nas nie wzbudzała, a raczej sensacje, że taka młoda kobieta… Nierealne!

Pełna życia przy śmierci. Do tego żartobliwa i sympatyczna, nie stwarzająca problemów.

Zauroczyłem się w niej prawie do obsesji. Obserwowałem, odwiedzałem, słuchałem, siedziałem, gdy spała i nikt tego nie widział. Nie potrafiłem zrozumieć fenomenu, który w niej odkrywałem. Była dotknięta chorobą, coraz bardziej powykręcana od bólu i brzydka, a przy tym piękna…

Naprawdę piękna.

Powiedziała mi któregoś dnia, że uczy się tańca ciała i duszy. I że to cała dramaturgia, bo pożegnać się muszą, a nie poznali się dobrze. Nie zdążyli, choć mieli się obok przez długie lata. I że boli to wszystko, co się zostawia.

Ale że tak właśnie trzeba. Tak się wyrasta, rodzi na nowo. A tylko zgoda na to co przychodzi i pokora dają szansę, zacząć u progu śmierci na nowo.

Odmawiała nie raz leków przeciwbólowych.

Po co to robisz? Po co się tak męczysz?

Nigdy nie odpowiadała. Uśmiechała się.

Jeśli są święci ludzie na świecie, to chyba właśnie ci, których poznaje się na dnie piekła, gdzie zwykły człowiek, taki jak ja, postradałby zmysły… a oni odzyskują w cierpieniu i bólu… siły… jakby nieśli nie tylko siebie, ale świat cały w większej misji.

Długo potem pielęgniarki opowiadały o młodej kobiecie, która zmieniła klimat na oddziale i przywróciła szacunek w naszym medycznym świecie do historii naznaczonej cierpieniem.

Gdy zabrali ją do hospicjum, padłem w swoim gabinecie na kolana i szlochałem jak dziecko. Ona przebiła swoimi spojrzeniami, słowami, uśmiechami, gestami, świadectwem całym… wielką skałę mojego ego.

Dni i noce jej cierpienia, pokazały mi to, co powinno, a co się nie zmienia w moim życiu. Że mam wszystko, a niegotowy jestem na starcie na śmierć i życie. I że się dobrze ukryłem za maską podziwianego doktora, specjalisty. Że wielkim jestem tchórzem, żyjącym obok prawdziwych problemów… obok własnej rodziny, a te wszystkie historie, nieszczęścia, no cóż, zarabiałem na nich i się zamrażałem.

Byłem martwy za życia. Ludzi w ludziach nie widziałem.

Czegoś takiego na naszym oddziale nigdy nie było. Każdy się z nią chciał pożegnać. Jakby czuł, jakby wiedział, że nie jest zwykłą dziewczyną. Uścisnął rękę, podziękował. Jakby wiedział, że uczestniczył w czymś nie z tego świata. Jakby Anioł siedział ciągle przy niej i ją ochraniał, bo ktokolwiek się zbliżył do tego łóżka bólu i cierpienia, to wracał…

inny. Zupełnie inny.

Od jej historii jest u nas izolatka, dla tych którzy umierają, mogą być z bliskimi, z duchownymi, z kim tylko chcą, czego potrzebują. Zapalamy też świecę w dyżurkach, by każdy kto przychodzi wiedział i rozumiał, że ktoś właśnie na tym białym oddziale stacza swoją ostatnią walkę.

Zostałem ordynatorem. Więc wprowadzam te zasady. Nikt nie może być obojętny wobec tego, kto umiera pod tym dachem. Ma mieć wszystko, czego potrzebuje. A personel inny, niż ten który do tej pory znałem. Bo i ja się zmieniłem… Stajemy na straży, już nie omijamy szerokim łukiem kogoś kto się nie skończy sukcesem.

Jestem jej to winien. I jeszcze wiele, wiele więcej.

Na koniec powiedziała mi, że dziękuje swojemu ulubionemu, szorstkiemu, szczeremu do bólu Doktorowi… dzięki któremu zyskała czas, by zamiast oszukiwać się, rozpocząć przygotowania.

Pierwszy raz w życiu żałuję, że nie byłem przy pacjencie, gdy umierał, w ostatniej godzinie.

Więcej tego błędu nie popełniam. Zrezygnowałem z większości fuch, już nie zależy mi na prestiżu i kasie.

Dyżuruję też w hospicjum, by odprowadzać tych, którzy trafiają pod moje skrzydła i nie wypuścić ich z rąk w najważniejszym czasie.

Napisz do mnie

Jeśli poruszyło Cię spotkanie pod drzewem figowym,
i chciałabyś, lub chciałbyś podzielić się swoją historią