Tak mnie wkurzał, że wiele razy chciałam być wdową. Zaburzał moją przestrzeń, wtrącał się w sprawy nieważne, a przed problemami zwiewał.
Trudne rozmowy wychowawcze spadały na mnie, za to czepiał się pierdół, nawet tego jaką powinnam wyjmować zastawę.
Poznaliśmy się lata temu, pracował na barze. Miał czarujący uśmiech, mocne riposty i szybkie, sprawne ruchy, które mi się podobały. Jego ręce wszystkich energicznie obsługiwały.
Potem pracował na dachach świata. Był dekarzem. Różne warunki pogodowe, fizycznie niełatwa praca, często wracał przemarznięty, cały czerwony, bordowe, zgrubiałe łapy i popękana skóra, nieprzyjemna w dotyku…
no ale zostało mu to, że był bardzo sprawny. Choć moje patrzenie mocno się zmieniło.
Już nie widziałam w nim tego, co kiedyś. Zniknął podziw, nie imponował już mi, a nawet się nie podobał. Choć skakał jak tarzan, utrzymywał równowagę. Był dobrze zbudowany, a lekki, precyzyjny na dachówkach.
No i uśmiech pozostał na długie lata. Lubił żartować i z tego słynął. I z tabaki, którą wciągał często,
za często
i tym też mnie wkurzał. Smarkał potem na brązowo i mnie obrzydzał.
Opierał się o byle co w tych swoich roboczych ciuchach, opowiadał jakiś dowcip i sypał sobie brązowy proszek na wielkie ręce.
Lubił tą robotę, choć zabierała zdrowie. Na dachu czuł się wolny, nawet gdy dach stawał się rondem dla wiatru. Wielkie wygwizdowie.
Męski był. Nie powiem. Ale mnie się zamknęły na długo oczy, otworzyły dopiero wtedy gdy…
Do domu nie wrócił.
Jego językiem miłości był dotyk. Zawsze mi o tym mówił. Chłop jak dąb, a by się ciągle tulił. Zdecydowanie więcej razy odpychałam go. A to w sypialni przed snem, bo mnie budził albo w kuchni, gdy miałam dosyć wszystkiego i jeszcze on z tymi łapami, podłapywał mnie i chciał się,
zwyczajnie chciał się tulić.
Pamiętam takie obrazki, jak jeszcze dzieci były małe. Siedział taki duży w fotelu albo na kanapie i z jednej strony Kacper, z drugiej Franek. Chłopaki naprawdę długo się do niego tulili. Potem wiadomo, że się wstydzili.
Ale gdy Kacpra prawie ze szkoły wyrzucili, sporo nabroił, mój mąż nic nie mówił, po mojej wielkiej awanturze go…
przytulił.
A Kacper (nastolatek a nagle jak mały chłopiec) rozpłakał się. Nie wiedzieli, że to widzę. I powiedział:
„dziękuję Ci ojciec”.
A mnie tym dobił, doprowadził do czerwoności.
Za to Hania nie miała momentu żeby przestała się do niego przytulać. Trzecie dziecko i córka. Nosił ją na rękach i tuliła się do niego jak tylko mogła.
I nie przeszkadzała jej popękana, twarda skóra, brudne ubrania po całym dniu pracy. Po prostu gdy wchodził do domu, biegła jak pies pełna radości.
Tata wrócił. Sam fakt obecności to już powód do świętowania.
No właśnie u mnie niestety nie. Wkradła się szara, zupełnie szara rzeczywistość. Sporo oczekiwań, niespełnionych pragnień, dużo nadąsania, chmury trosk, od których nie potrafiłam się oderwać i po prostu przyjąć…
mojego męża, który wiele razy próbował i chciał bliskości, czułości, a nie tylko skupiania się na fali nowych problemów.
Tak mnie wkurzał, że wiele razy chciałam być wdową. Zaburzał moją przestrzeń, wtrącał się w sprawy nieważne, a przed problemami zwiewał.
Trudne rozmowy wychowawcze spadały na mnie, za to czepiał się pierdół, nawet tego jaką powinnam wyjmować zastawę.
Aż miesiąc temu po prostu z pracy już nie wrócił. W ostatnią wspólną wigilię przebrał się jak zwykle za Świętego Mikołaja. Hania była jeszcze mała.
Ale go zdemaskowała. Nie ubrał rękawiczek, bo dłonie miał już na tyle zgrubiałe, że się nie zmieściły. Więc ona chciała ciągle wierzyć, ale coś miarkowała… przyszła do mnie i powiedziała:
„Mikołaj miał ręce jak tata”.
To wszystko tak bardzo świeże… ale już nie wierzę, po prostu nie wierzę, jak przez tyle lat mogłam mijać się z własnym mężem.
Pęka serce, Hania chodzi po domu w jego swetrze, ma go do kostek i śpi w nim.
Chłopaki zamknęli się w sobie. Franek przyszedł wczoraj do mnie i poprosił, by na wigilię pojechać do dziadków, nie wyobraża sobie zostawać w domu. A Kacper wtedy zaproponował, by wziąć w dużej ramce zdjęcie ojca i postawić w głównym miejscu przy choince.
Bo choinkę zawsze lubił… razem wieszali lampki i wtedy głos mu się załamał i wyszedł z pokoju, trzasnął drzwiami.
Bo co roku wieszali lampki też na dachu naszego domu od samego rana 24 grudnia.
A teraz będzie ciemno, ponuro i smutno. I opłatek się połamie ale nie bardziej niż serce, pusty talerz będzie miał Twoje imię…
I tak bardzo chciałabym posłuchać jeszcze raz tego durnego żartu, a i czuć tabakę w powietrzu, choć nie pasuje do barszczu… i przytulić Cię tak bardzo,
tak bardzo,
tak bardzo…