Kiedy serce się łamie, odsłania duszę.

Byliśmy małżeństwem przez 10 lat. Zakochaliśmy się w sobie do szaleństwa. Namiętność nas porwała już po paru tygodniach z pewnością, że to na siebie czekaliśmy całe życie.

Dopóki mieliśmy wspólny cel, odhaczaliśmy po kolei: zaręczyny, ślub, kredyt, tworzenie naszego gniazdka na nowym osiedlu, na ósmym piętrze, dziecko jedno, potem drugie, trzecie…

to wszystko miało dać nam szczęście,

a jednak rozczarowaliśmy się.

Mieliśmy to wszystko, a ze sobą było coraz trudniej wytrzymać. Drażnił mnie, a ja jego. Po namiętności nie zostało nic, a wręcz… niezgodność hormonalna się ujawniła.

A miłość przeradzała w nienawiść. Już nie chcieliśmy być ze sobą, a musieliśmy (!!!)

ze względu na dzieci, zobowiązania.

Trzecie dziecko zrobiliśmy, by ratować nasz związek, a jednak już w połowie ciąży okazało się, że jest jeszcze gorzej.

I lepiej nie będzie.

Nie rozumieliśmy się na żadnym polu. Jakbyśmy nadawali z dwóch różnych planet. Rozmowy zmieniły się w krzyki. Wzbudzał we mnie agresję. Nerwowa byłam i wściekła, że znowu będę musiała przechodzić przez poród, pieluchy, będę ledwie żywa.

No więc rozstaliśmy się w końcu. Nie było innego wyjścia. I on i ja odetchnęliśmy z ulgą. Była kwestia opieki nad dziećmi, spłat rat i takie tam.

O dziwo dogadaliśmy się prawie bez problemu, byle mieć ze sobą jak najmniej wspólnego.

Na jakiś czas wpadłam w romans. Nie jeden, a kilka. Bunt młodzieńczy w średnim wieku się odezwał. Jak się okazało były mąż też. Zaczął używać życia.

A dzieci spadły na dalszy plan. Osierociliśmy je.

Zachowywałam się jak nie ja. Mąż mnie interesował, ale tylko to z jakimi kobietami sypia, by się porównywać, wywyższać, a je poniżać. Nie bolało mnie to. Wciąż oddychałam z ulgą, że nie ma go wokół mnie.

Mijały miesiące. Związałem się w końcu z Tomaszem. Facet starszy ode mnie, z dorosłymi dziećmi, moje zaakceptował bez problemu. Był przeciwieństwem ex-męża. Ostoja spokoju, lepszy komfort życia mi zapewniał, adorował, rozpieszczał.

Najstarszy syn miał z tym największy problem. Przestał mnie szanować, tęsknił za ojcem. Każdy się buntował, więc wybaczałam mu. Poza tym byłam na haju nowego związku, stroiłam się, chciałam być seksowna, młodsza niż jestem.

Mój były mąż się z nikim nie związał na stałe. Od jakiegoś czasu zakończył nawet romanse. Córka jest moją centralą informacji. Jeździ do ojca i potem wszystko śpiewa.

„Tata nie ma już tej koleżanki.”

Nie ma? Dopytywałam ciekawa.

„Bierze jakieś tabletki”.

Częściej dzieci zaczął zabierać. Pojechał z synami pod namioty. Ja miałam parę tygodni dla siebie.

Z Tomaszem, mimo że był z moich marzeń, wypaliło się to „coś” szybciej niż myślałam.

Tak jakbym była niezdolna do wyższych uczuć. Jakbym się skończyła.

Coraz bardziej przebijały się też zranienia w moich dzieciach. Zaburzonego poczucia bezpieczeństwa, rozerwania serca na dwa domy, poczucia winy, które zassały na siebie, skoro my nie czuliśmy się odpowiedzialni za to, co się dzieje.

Poszliśmy zamiast na małżeńską terapię na skróty, jak najdalej od siebie. Byłam przekonana, że tak będzie lepiej, ale to dopiero czas pokazuje, że wpakowaliśmy siebie i dzieci w nieodwracalne tarapaty.

Byłam z Tomaszem parę lat, z pychy, bo mój świat musiałby wtedy ulec zupełnej zmianie, bo to w sobie musiałabym znaleźć przyczynę braku relacji na stałe.

Tomaszowi nie brakowało nic. Był dokładnie inny niż mój mąż. A i z nim zbliżenia przestały smakować, a i dzieci przestały mnie szanować, jego nie słuchały, uciekały do ojca, a potem do mnie wracały. Jak rozbitkowie na morzu, z psychiką pobitą jak szkło, które w dodatku wbija się w serce i rani… dziecięce, młodzieńcze serce… niezdolne do trwałych relacji.

Tomasz sam mnie zostawił, gdy seks się skończył. Robił tak już kilka razy wcześniej. Znowu kulturalnie i świadomie.

Gdy mój mąż się dowiedział, poprosił mnie… ku zaskoczeniu… byśmy spotkali się na mieście, na kolacji.

Czekał cierpliwie parę lat. Wyznał, że choruje, ale nie dlatego chciał rozmawiać ze mną. Nie liczy na to, że się zejdziemy. Nie chce być egoistą po tym wszystkim co było złego. I że boi się samotnej śmierci, ale jestem jedyną osobą, która pamięta go młodego, pełnego marzeń, uśmiechniętego, jeszcze naiwnego, pełnego ideałów… nieskrzywionego.

Wyznał też, że wraca do niego coraz bardziej obraz mnie kiedyś… o której i ja zapomniałam… beztroska, w długich włosach i krótkich spódniczkach, zakochana i pociągająca, nieporaniona jeszcze, wierząca w to, że przed nami miłość po grób.

I że najbardziej żałuje tego, że nie spróbowaliśmy przejść przez kryzys, złapać się wszystkich metod. Bo nie nauczyliśmy dzieci wstawać z upadków, przechodzić przez śmierć, przeżywać straty i w końcu kochać kogoś kto jest niedoskonały.

Przeprosił mnie też za wszystko, że jaja zdobył dopiero po tym jak rodzinę stracił, sparzył się i odkrył, że przyjemności świata, za którymi w małżeństwie tęsknił, to tania podróba, która szybko się wypala i w dodatku śmierdzi w czasie spalania.

I że od 5 lat i 6 miesięcy dochowuje mi wierności na odległość. I że im jest starszym facetem, tym bardziej kocha dzieci. A więc i mnie. Przez ich pryzmat. Bo to ja dałam mu dwóch synów i córkę. I że żałuje, że wcześniej nie odkrył tego, że jego zadaniem jest walczyć na całego…

By nie stracić rodziny, którą założył… tak nieświadomie… Jakby ktoś w jego młode, durne ręce i niezdolne do miłości serce największy skarb świata złożył, a on go sprzedał za tanie radochy…

Kiedy serce się łamie, odsłania duszę.

Byliśmy małżeństwem przez 10 lat. 4 lata przerwy na romanse. Kolejnych 5 lat mojej niewierności, a jego powrotu do siebie…

Ostatnie dwa lata byliśmy blisko. On stał się naprawdę mężczyzną. Nie zaczekałam na to, nie wspierałam w drodze. A i mnie trudno było kochać… karykaturę matki, karykaturę żony.

Pokochaliśmy się pod koniec. Gdy byliśmy po rozwodzie. I jakby mogło być już dobrze… on wybrał się…

na drugą stronę.

Napisz do mnie

Jeśli poruszyło Cię spotkanie pod drzewem figowym,
i chciałabyś, lub chciałbyś podzielić się swoją historią