Odkąd pamiętam, ciekawiło mnie: skąd się biorą dzieci.
Mama tłumaczyła, kiedy była w ciąży z siostrą, że najpierw jest ziarenko, a potem nie wiemy jak, w dzień i w nocy rośnie, rośnie i przychodzi na świat.
Łapałem długo tę historię. Mieliśmy ogródek i widziałem na własne oczy.
Nasionko do ziemi, ziemia na to. I czekać.
Z tym miałem problem.
W sumie też nie wiem, kiedy stałem się dorosły. Samo się stało, choć stopniowo, dzień po dniu.
Moją żonę poznałem na weselu kumpla. Śmiała się tak pięknie, że nie mogłem się napatrzeć. Zakochałem się od pierwszego wejrzenia. Miała jednak chłopaka, więc i na nią musiałem długo czekać.
Spotkaliśmy się po paru latach. A we mnie od razu wielki ogień. Ona miała wątpliwości, musiałem się starać, tamten facet ją zranił, a ja wiedziałem, że chcę z nią żyć i koniec.
Bałem się, że zawalę, że nie podołam, że nie dam rady. Tak byłem zakochany. Gdy dowiedziałem się, że będziemy mieli dziecko, zachowywałem się jak pijany.
Szybko okazało się, że coś jest nie tak. Lekarz powiedział po badaniach:
„tego się nie nosi”.
Żona cała we łzach. Ja w szoku. Co on powiedział? O naszym Antku albo o naszej Zosi?
Jak się nie nosi?
Skończyło się celebrowanie każdego dnia, a zaczęło tournée po gabinetach i badaniach.
Na jednej z miliona wizyt lekarka powiedziała do mojej żony, zgiętej w pół, siedzącej na krawędzi krzesełka, już z widocznym brzuszkiem:
„to Pani jest nosicielką choroby genetycznej. Najpewniej wszystkie płody będą obumierały szybko albo zaraz po urodzeniu. Musicie iść na zabieg. Zostało mało czasu”.
Ja nie umiałem się zebrać po tych wizytach, a dodatkowo patrzeć jak moja żona totalnie przybita, rozbita… Pewnego wieczoru płacząc, odwrócona do mnie plecami, powiedziała, że nie chce skrzywdzić dziecka, nigdy by nie dała zrobić krzywdy, a przez nią jest chore. Gdyby wiedziała, że tak jest, nigdy nie zaszłaby w ciążę.
Nie umiałem jej ochronić. Osłonić przed brutalną rzeczywistością. W końcu nasza bezradność dojrzała.
Nie wiedzieć jak… wszystko co postanowiliśmy, to dać czas… nic nie robić w pośpiechu, choć z każdej strony nas cisnęli: szybko, szybko!
Trzeba działać.
Nigdy nie przypuszczałbym, że i bezsilność może dojrzewać… i dojrzeć. By dać owoce.
Pękło w nas coś na tyle, że postanowiliśmy nie walczyć z biologią. Zobaczyć jak zakończy się naturalnie ta historia. I z wielką ulgą poszliśmy do lekarza, gdzie czekał nas kolejny cios.
Jednym zdaniem wyprosił nas z gabinetu, mówiąc, że on nie prowadzi takich ciąż.
Moja żona znowu w szloch.
Nikt nas nie wysłuchał, nie zadawał pytań, tylko gilotynę za każdym razem spuszczał.
27 stycznia zaczęła się akcja porodowa. Byliśmy traktowani jak trędowaci. Moja żona bała się lekarzy. Mówiłem na oddziale, że to prawdopodobnie nasza jedyna szansa na rodzicielstwo. Że jesteśmy nosicielami choroby.
Zosia przyszła na świat nad ranem. I zgasła po paru minutach. Personel medyczny nie patrzył, odwracał wzrok. Zapytali mnie tylko czy zabieramy ciało. No a jak? Jak można inaczej? Jeśli nie zabieramy to trafi do zbiorowego grobu.
„Co oni do mnie mówią?” Gdy byłem mały, robiłem pogrzeb nawet zdechłym muchom. Co się porobiło? Nic nie mieściło mi się w głowie.
Od tamtego zdarzenia mija dzisiaj 10 lat.
Jestem świadkiem jak serce Zosi było pod sercem mojej żony. Jestem facetem, chciałem być płodny. A moja żona? Kobieta z tak wielkim uśmiechem?
Długo byłem bardzo niespełniony. Moja żona poraniona. Cała była bólem.
Nie spotkaliśmy na swojej drodze nawet pół człowieka, który zechciałby złapać naszą perspektywę i nie patrzeć na nas jako na… hmm…
problem? Bardziej skomplikowaną, zawikłaną sprawę nad którą trzeba by było się pochylić?
Na pogrzebie była garstka osób. A ja wciąż przypominałem sobie o tym, że ziarenko kiedy wpada w ziemię, przynosi owoc.
Na owoce musiałem znowu czekać.
Po paru latach opisaliśmy naszą historię. Zdarzyło się, że obrzucali nas błotem i szambem, że skazaliśmy dziecko na cierpienie. A gdy my pokazujemy, że nie chcemy walczyć, zapraszamy na rozmowę, nagle się odsłania ich ból…
W prywatnych wiadomościach się rozlało jak wiele naszych znajomych bliższych i dalszych jest po zabiegu przerwania ciąży.
Zosia zapaliła światło w mrocznych zakamarkach przemilczanych historii.
Większość jednak ludzi okładała nas współczuciem i zdaniami pt: „ja bym tego nie wytrzymała. Jestem zbyt wrażliwa.”
We mnie akurat ta sprawa wzbudzała agresję.
Gdy wrzód pękł, nie przestaliśmy opowiadać naszej historii ludziom. Do dziś piszą, dzwonią… i odkrywają wstyd, w którym toną.
Bo ich dzieci zdrowe, a z życiem sobie nie radzą. Z nami mogą, gdy nikt nie słyszy, porozmawiać o wszystkim.
O nastolatkach co się tną, o samobójcach jeszcze w podstawówce, o młodzieży co ma wszystko, a żyć nie chce, o narkomanach z elitarnych domów i bólu istnienia przed którym … mimo bycia świadomym rodzicem…
nie dało się uciec.
I zawsze, zawsze, zawsze Zosia zapala światło. Jakby poza światem, ale rosła ciągle w siłę… pokazując ludziom
zupełnie inną perspektywę.
Podpisano: Tata i Mama – Rodzice przedzierający się przez niepojętą tajemnicę.