Na pytanie: co jest dla mnie naprawdę ważne? Zawsze odpowiadałam: rodzina, dzieci.
Oszukiwałam się.
Dzieci miałam, ale je hodowałam. Nie wychowywałam, nie poznawałam ich świata.
Narzucałam swoje projekcje, lęki. Organizowałam rzeczywistość, by było szybko, jak najmniej wysiłku. Gdy robiło się zbyt głośno, sadzałam ich przed telewizor.
Potem przed komputer, telefon.
Były wtedy wreszcie cicho.
Z pracy nie zrezygnowałam, bo było krucho. Ledwie wiązaliśmy koniec z końcem, więc chyba to normalne że przynajmniej w domu chciałam odpocząć? Mieć chwilę spokoju?
Nie wysłuchiwałam problemów moich dzieci. Ścinałam tekstem: „nie dokładaj mi.” „ogarnij się, jesteś już duży.” „idź się uczyć.” „idź sprzątnąć pokój”.
A w tych komunikatach, w środku: po prostu odejdź ode mnie. Nie chcę Cię mieć blisko.
Na pytanie: co jest dla mnie naprawdę ważne? Zawsze odpowiadałam: rodzina, dzieci.
Kiedy wyszłam z pieluch, ciągłych pytań i wołania: „mamo to, mamo tamto, mamoooooooooooooooooooooooo”,
kręcenia się wokół karmienia, picia, kąpieli, przebierania, prania
zaczęły się nowe problemy. Znacznie gorsze. To w szkole z zachowaniem, z nauką, z rówieśnikami.
Wtedy mieliśmy już pieniądze, dom nawet i….
bunt nastolatków na pokładzie.
Ściana między nami nie do przebicia. Kuloodporna. Strzelałam jak z karabinu maszynowego różnymi sposobami, by dotrzeć do nich.
Wyzwiskami, groźbami, błaganiami, prośbami, karami.
Bez skutku.
Wracali ze szkoły, każdy do swoich pokoi.
Luksus.
Wymogi zeszły do minimum: odrobić lekcje i sprzątać po sobie. Ale oni przyzwyczajeni do hodowli.
Pasza w regularnych godzinach, podwózki wszędzie i najważniejsze, że nie wchodzą mi w drogę, są cicho. No to oni każdy ze słuchawkami na uszach dzień w dzień, noc w noc w otchłani internetu.
Osobiście ja i mój mąż spuściliśmy je na dno. Zobaczyłam to wszystko jasno i wyraźnie, kiedy Piotr się naćpał, zapił, wszystko na raz.
Szukaliśmy go w wielkiej rozpaczy. Nie wrócił do domu. Chodziłam po ciemku po mieście aż w końcu zadzwonili, że jest.
W szpitalu leży i wraca do siebie. Zamiast rosłego młodego mężczyzny, zobaczyłam wrak. Trupa. Żywego jeszcze. Którego nosiłam na rękach, karmiłam piersią.
Ale ten czas ucieka.
Popatrzyłam na niego. Na tchórza uciekającego od problemów, uzależnionego, choć chciałam wierzyć, że to nic takiego,
bo musiałabym przyznać, że to ja… że to ja… wyhodowałam w nim potwora.
Jego nie udało się nam odratować.
Chociaż… odmienił los całej naszej rodziny. I ostateczną walkę zwyciężył.
W tamtym czasie przeczytałam zdanie: „Kiedy spoglądasz w otchłań ona również patrzy na ciebie.”
Moje dzieci miały otchłań w oczach. Pustkę. Bezsens. Codziennie z instagramem, youtubem, smażone mózgi przez tik toka.
Przed śmiercią Piotr stawał się coraz bardziej żywy. Widziałam go jak klęczał, choć wciąż był pod wpływem. Nie umiał się uwolnić, a jednak…
Wyspowiadał się zanim niespokojnego ducha oddał.
Ofiara jego życia uwolniła rodzeństwo.
Owoce widać.
Wstrząsnął na tyle, że każdy się pilnuje. Jesteśmy na odwyku. Mamy rytuały. Wspólnie pijemy herbaty. Siedzimy. Rozmawiamy.
Uczymy się rozmawiać. Na cmentarzu się zaczęło, wokół jego grobu. Młodszy syn, wpatrzony był w niego, powiedział wtedy zalany łzami:
„mamo, Piotrek będzie z nami. Obiecuję, że będę lepszy, by Cię nie ranić.”
Dzieci znacznie szybciej można zmienić. Przytuliłam go wtedy tak, jak nigdy wcześniej. No i w ryk.
Bo noszę kamienie, wiem…
wiem dobrze,
to ja zraniłam moje dzieci bardziej niż one mnie, a mimo to wciąż brały winę…
na siebie.