Co roku, mniej więcej o tej porze, łapałam doła. Ubrania z zeszłego sezonu za ciasne. Znasz ten koszmar? Dni coraz dłuższe, a i we mnie stawało się coraz bardziej jasne to, że muszę coś ze sobą zrobić.
Byłam naprawdę mocna w postanowieniach. Dieta i różne aktywności fizyczne. Zwykle jednak waga nawet nie drgnęła. Przytyłabym od wdychania zapachu w ciastkarni. Do tego zapychałam się problemami i troskami.
Żyłam w ciągłym napięciu, nie jadłam zdrowo z miłości, ale z niechęci do siebie, nie było więc efektu.
Chciałam być idealna według swojego wzoru, byłam więc większość życia… karykaturą samej siebie.
Nie lubiłam się i swojego rozlazłego cielska. Z wiekiem wnerwiały mnie młode dziewczyny z odkrytym brzuchem, a i moja córka, z którą miałam toksyczną relację – rywalizowałam z nią o uwagę męża, oplatałam jak pajęczyca syna. A ją nieświadomie odpychałam, podcinałam skrzydła.
Seksu z mężem nie uprawiałam od dawna, a i podejrzewałam go o zdrady. W szlafroku już nawet nie mogłam patrzeć na siebie a co dopiero w bieliźnie.
Moja córka nabawiła się szybko kompleksów i fioła na punkcie wyglądu. Robiła wszystko, by uzyskać ode mnie aprobatę, czułość. Żarła się z bratem, bo on dostawał ją w nadmiarze. Jej nie umiałam kochać.
Powieliłam schemat z mojego domu. U mnie w rodzinie był bardzo podobny układ. Matka zakochana w synu, a ja z boku.
Moja córka była wyjątkowo smutną dziewczyną, wybitną, perfekcyjną uczennicą. Nie sprawiała żadnych problemów. Zdyscyplinowana, przynosiła bardzo dobre stopnie, czwórki poprawiała. A mi w gardle zatrzymywała się każda pochwała. Moja własna córka drażniła mnie.
Szukałam w niej skaz, upominałam, chętnie mówiłam, co robi źle.
Problemy psychiczne zaczęły się w liceum. Nie zauważyłam, że przestała spotykać się z koleżankami, zamyka się w pokoju.
Co roku o tej porze przed lustrem załamywałam się, że jest coraz gorzej i mam za ciasne ubrania, nie widząc ciasnego serca, które nie potrafiło kochać własnego dziecka.
Kochałam syna do szaleństwa i to dawało mi efekt złudzenia, że jestem doskonałą matką. A od córki muszę wiele wymagać, w końcu musi stać się idealną kobietą, którą sama być nie umiałam.
Rozsadziła mi serce w dniu swojej śmierci. Odebrała sobie życie.
Część z Was pewnie w tej historii już dawno strąciła mnie na dno piekła. Wyrodna, niekochająca matka nie mieści się w głowie. A jednak… moja matka też miała z tym problem, pewnie jej też, więc nie tylko my obie? Może i Ty? Która czytasz teraz ten tekst? Nie przyznałaś się nigdy przed sobą, przed Bogiem, że nie umiesz kochać dziecka, które rozwijało się w Tobie?
Śmierć mojej córki doprowadziła mnie do takiego poziomu nienawiści do siebie, że Twoje słowa potępienia spłyną po mnie jak komplement.
Uwierz mi.
Od tamtego dnia mija 10 lat. Schudłam już w pierwszym miesiącu tak, jak nigdy wcześniej. Mój Boże, jak to mało ważne, jak to mało ważne…
Od 10 lat próbuję dźwignąć się z piekła i uwierzyć w miłość, która szuka mnie właśnie tam.
Na dnie dna.
I wiesz… ja ją tam spotkałam. Choć mało komu o tym mówię. Bo to głębokość tak intymna, że nie ma człowieka, któremu mogłabym z własnym imieniem i nazwiskiem opowiedzieć o poczuciu winy jak o nożu, który gdy tylko otwieram oczy na nowo wbija się w moje za ciasne serce.
Dotarło do mnie niedawno o co chodzi w tym, że Bóg przyjął na siebie nasze winy, dlatego w tak bestialskich warunkach skończył na krzyżu. Człowiek by tego nie wymyślił. Nie spotkałam nikogo kto udźwignąłby ten mój ból. Chciał go nosić. Choć na chwilę go ze mnie zdjąć. Nie mamy na to siły…
A On w historii nie z tej ziemi, a jednak ze śladami na świecie z miłości do mnie… wziął na Siebie moje winy.