Dziecko nie z tego świata. Od urodzenia wiadomo było, że się szykuje na drugą stronę. Nauczył nas nie patrzeć na lata, w odległą przyszłość, ale zawsze na dzisiejszy dzień.
Tylko.
Po prostu. Tak było odkąd się dowiedziałam, że jestem w ciąży. Na start ryzyko, że nie doniosę. Ściskałam więc go od samego początku lękiem, stresem. Znasz pewnie ten stan zaciśniętego gardła, zimnych dłoni, przyspieszonego rytmu serca i brzucha, całe ciało, umysł nie słucha, szaleje, wpada w studnię…
Przytulać się go nauczyłam dopiero ostatniego dnia. A tak wciąż drżałam, martwiłam się, próbowałam go zatrzymać, kiedy nawet jeszcze nie widziałam go, ale czułam… każdy ruch pod moim sercem.
Prowadziłam negocjacje z Bogiem, którego tak naprawdę poznałam dopiero później.
Ale od początku. Urodził się, czekałam na ten dzień bardzo długo, ale nie pojechał do domu wiele miesięcy. Przygotowany pokoik z mnóstwem dupereli na które wydaliśmy kupę kasy, cała rodzina, znajomi… kurzył się.
Pokoik był pusty. Martwy.
Lekarze naprawdę mężnie walczyli o jego życie. My – ja i mąż mój, tonęliśmy w rozpaczy. Tak z dni, miesięcy zamieniła się nasza historia w kilka lat.
Włóczenia się po specjalistach, lekarzach, najlepszych klinikach. Syn nasz, mimo choroby, intelektualnie bardzo dobrze się rozwijał. Ale to jak się okazało, tylko potęgowało ból, bo wszystko rozumiał. A ja patrzyłam na niego z wyrzutem sumienia, bo może lepiej by było, gdyby się nie urodził? Tak długo staraliśmy się o niego i daliśmy mu życie, żeby cierpiał?
Domyślasz się pewnie, że w tym czasie ciemność była tak gęsta, że nie było dla mnie żadnego Boga. Żadnego lekarstwa, żadnej ucieczki, chwili ulgi. Jeśli Bóg jest, musiałby być tyranem, by pozwalać na niezawinione cierpienie. Chcieliśmy mieć normalną rodzinę, dzieci. Czy to naprawdę aż tak dużo, by to spełnić?
7 lat potrzebowałam, by się przebudzić. Wiele dni stawania przy jego łóżku, spełniania marzeń, których nie chciał tak naprawdę, ale cieszył się, by nam przykrości nie robić. To było dziecko nie z tego świata. W zwykłych zabawach, poznawaniu świata, interesowało go najbardziej to, czego nie widać, na pierwszy rzut oka.
A i o śmierci próbował z nami rozmawiać, ale ja byłam oszalała na tym punkcie, więc nie pozwalałam mu się w tym temacie rozwijać. Zostawiłam więc go samego w tej podróży w nieznane, które jego nie straszyło…
Mnie za to tak bardzo, że musiałam podpierać się psychiatrą, terapią, jeszcze długo po…
Najważniejszym dniu w jego życiu, kiedy nauczyłam się go przytulać. Miał brązowe oczy przeszywające na wylot i uśmiech czarujący za moim mężem. Był ulubieńcem personelu. Nawet kiedy za dużo już było cierpień, płakał, jęczał, ale mobilizował się zanim ktoś wszedł do sali.
Powiedział mojemu mężowi, nie mi, że chciałby jedynie w piłkę pograć. Z jego słabym sercem to było niemożliwe. Wciąż słyszałam o tym, że ma słabe serce. Mówiliśmy też jemu o tym.
Ale słabe serce to ja miałam. On miał silne jak mało kto pod niebem. Nie dawał po sobie znać, że siedząc na łóżku, uśmiechając się do nas, wewnątrz swojego świata pokonywał wielkiego potwora: Stracha, wchodził bez latarki w noc umierania, wracał jak po śnie do nas i coraz głębiej po prostu patrzył na nas…
Nic nie mówił, nie opowiadał. Rysował tylko czasem straszydła, a ja mu zabraniałam. W ostatnich dniach, kiedy stan się krytycznie pogarszał, był z nim kontakt do końca.
Jego ostatni obrazek jest pełen słońca. Mówił nawet, ja myślałam, że majaczy, że niedługo Boga zobaczy. Opowiadał o Aniołach z mieczami ognistymi. Parę godzin przed śmiercią łzy leciały mu po policzkach, choć nie krzyczał, choć nie cierpiał… Ja przytuliłam go tak bardzo i nie chciałam wypuścić z rąk. Pierwszy raz właśnie wtedy tuliłam go i już się nie bałam, już nie myślałam o sobie,
tylko o tym, by zapamiętać każdą, każdą, każdą sekundę.
Był mniejszy niż jego rówieśnicy, chudziutki, jakby nawet nie odebrał światu słodyczy. Przyszedł na parę lat, połamał serca i zanim zgasł popatrzył na mnie…
Z sinych ust wypadło jedynie… „JEZU…”
Słowo które jak miecz przebiło mi serce. Kto wie, może naprawdę był obok Anioł z ogniem w ręku, bo spaliła się moja dusza żywcem tamtego dnia i nie umarłam. Choć byłam pewna, że dzień jego śmierci, będzie moim ostatnim.
A okazało się, że był… pierwszym.
Moje dziecko z hukiem otworzyło drzwi do wieczności. Od tamtej pory szukałam go, rozpaczałam w ciemności, aż w końcu dzień po dniu, odnajdywałam go, w świecie, z którego przyszedł pod moje zamrożone, martwe serce, by pokazać jak rakieta wielką prawdę:
nie przywiązuj się do tego świata, śmierć to dopiero początek.