Na chwilę przed spotkaniem z Bogiem

Pracowałam na internie. Nie dlatego że taki był wybór. Traf chciał, mało miejsc na inne specjalizacje, nie dostałam się tam, gdzie chciałam… więc niech już będą: CHOROBY WEWNĘTRZNE. W młodym wieku trafiłam więc na geriatrię, bo takie oddziały w Polsce z interną mają niewiele wspólnego.

W szpitalu, gdzie remont potrzebny na JUŻ, dużo dostawionych łóżek na korytarzu, a więc starsi ludzie jak meble, w przeciągu, przy obdrapanych ścianach. Z ideałów i wizji bycia lekarzem zrezygnowałam już w czasie studiów. Rzeczywistość odziera ze złudzeń. A najgorsi to są ludzie… nie pacjenci wcale, ale tak zwani BLISCY, RODZINA…

tak wielu nie chce opiekować się ojcem, matką, mężem, żoną, gdy zaczyna być źle. A więc przerzuca się ich z miejsca na miejsce. Robi awantury, grozi sprawami w sądzie o zaniedbanie, gdy tylko próbuje się uzasadniać, że… to nie czas i miejsce na leżenie w szpitalu. Dom jest zdecydowanie lepszym rozwiązaniem na starość, na umieranie. Ale nie w świecie, który sobie zorganizowaliśmy.

Trzeba by zrezygnować z pracy albo mniej godzin pracować, w dodatku patrzeć na niedołężnych ludzi pod własnym dachem, a słabo komponują się z wizją wygodnego życia na strzeżonym osiedlu, w domu na pilot albo w małej klitce na dziesiątym piętrze. Zawsze jest jakiś powód.

Wybacz cynizm, ale szybko się wypaliłam. Codziennie na korytarzu uciekałam przed awanturującą się rodziną. Nawet transportu nie zagwarantują własnej matce, ojcu, bo szkoda kasy albo po prostu to za duży problem… z kimś kto nas rodził, wychowywał… dźwigać, karmić, przebierać. Szuka się więc w amoku… czy jest jakiś ośrodek, kto weźmie ten kłopot… no i znowu w grę wchodzą pieniądze. Najlepiej niech zdycha wśród obcych, ale to kosztuje.

Oddział więc pękał w szwach każdego dnia i każdej nocy od schorowanych, niechcianych ludzi. Cichy margines społeczny. A i ja nie raz swoimi decyzjami nie pozwalałam im odejść. Wiedząc, że rodzina tylko na to czeka, by się sądzić. Nie raz się przed służbami tłumaczyłam z medycznych decyzji, czy przypadkiem kogoś celowo nie uśmierciłam, źle dawki obliczyłam.

Po którymś razie masz już serdecznie dość, widząc te wszystkie piranie, które tylko czekają na twój błąd, by zarobić, a i babci, dziadka emeryturę jak najdłużej przechwytywać, więc żyć musi, ale fizycznie z dala od nich.

I najbardziej żałuję, że tak późno doszło do mnie, że tak wygląda… tak wygląda… na życzenie „oświeconych”, współczesnych, wykształconych ludzi XXI wieku, w cywilizowanym świecie…

przedsionek do spotkania z Bogiem.

Ja w Boga nie wierzyłam. U nas w domu zawsze nauka się liczyła i rozumowe, logiczne wyjaśnienia. Dlatego właśnie na każdą śmierć patrzyłam jak na wielką porażkę, a na starość jak na błąd… jedną z wielu pomyłek na liście ludzkości.

W pewnym momencie brałam dyżury wszędzie, ale tylko tam gdzie przebitka była i proponowali dużo kasy. Jakąkolwiek motywację mieć musiałam. Ale i to jak się domyślasz szybko się wypaliło. Pieniądze jeszcze bardziej zmazywały sens mojej pracy.

Są procedury medyczne które bardziej się opłacają, niektóre mniej. Będziesz miał szczęście, że akurat na to zachorujesz albo nie… Ale skoro przychodzę na dyżur, żeby przetrwać i użerać się z procedurami, z niemocą, z brakiem środków no i z ludźmi, to przynajmniej za dobrą kasę. Tak sobie mówiłam. Koledzy też.

Przełom nastąpił, gdy zmarł mój mąż. Po dwudziestu dwóch latach małżeństwa. Też był lekarzem. Przeciętny zabiegowiec. Zator go odciął, gdy siedział w fotelu i książkę czytał, ja byłam na dyżurze. Nie dało się go uratować. Służby przyjechały szybko, już nie żył. Oboje spędziliśmy dużo czasu w szpitalu, on nie leżał na łóżku ani razu. W domu skonał. W samotności. A mnie… a mnie … to nie ruszyło kompletnie.

Rozumiesz? Żadnych uczuć, żadnych emocji. Nie miałam z nim relacji. Na palcach jednej ręki mogę policzyć dni, w których byliśmy ze sobą, a nie obok siebie. Układ mieliśmy idealny, prawie bez kłótni, ale zimny kompletnie. Byłam tak wypalona, że niezdolna do wyższych uczuć.

Możesz mnie osądzać, ale przyjdź proszę na oddział i popatrz na ludzi… jak wszyscy mają z tym problem, by kochać kogoś, z kim się żyje… to widać wtedy kiedy się psuje i gdy nie od razu umiera, a nie daj Boże trzeba się nim zajmować. Zrezygnować z siebie.

Mój mąż nie był dla mnie obciążeniem. Umarł szybko. Jak chciał. Chwilę mnie to cieszyło bardzo… odetchnęłam z ulgą.

Dopiero potem pustka zaczęła we mnie huczeć. Wrzeszczeć. Wypalenie było na tyle głębokie, że zaczęło śmierdzieć.

Przychodziłam na oddział, patrzyłam na tych ludzi i zastanawiałam się, dokąd oni wszyscy idą… dokąd poszli ci wszyscy pacjenci, na których kartach zgonu jest moje imię i nazwisko. Gdzie mój mąż? Jego wiedza, kawałki historii, głos… Słowa, które wypowiedział.

Tak często byłam jedyną osobą zainteresowaną stanem zdrowia. Obcą zupełnie, z nadania jako prowadzący lekarz. Czy to nie jest dramatycznie smutne i czy nie mówi wiele na nasz temat?!

Zagadałam w końcu pielęgniarkę, z którą znam się od lat. Nawiedzona, wierząca, z medalikiem na szyi i klepiąca różaniec w dyżurce nocą, gdy inni spali… Po co to robi i jak to się dzieje, że jej się chce.

A ona wyznała, że szybko… wypaliła się. Do dzisiaj pamięta panią, która zmarła na jednym z pierwszych dyżurów, choć wydawało się, że wypiszą ją do domu i będzie dobrze. Osierociła czwórkę dzieci. I tak się zaczęła jej droga do poszukiwania Boga.

Bo jeśli Go nie ma, takie oddziały jak ten… powinni zlikwidować. Jęczący, starzy ludzie, niechciani przez świat i bliskich… można sobie strzelić w łeb albo spróbować znaleźć dowody na to, że to jedynie przejście… a to najpoważniejsza sprawa w życiu. W miejsce, gdzie jest znacznie lepiej musi być wąskie wejście, potrzeba wiele zmagań, przygotowań, niczego co cenne ot tak… przecież się nie zdobywa.

Kto wie, może nasz oddział to przedsionek do spotkania z Bogiem?

Wyznała, że czuła ulgę z dnia na dzień coraz większą, gdy do każdego pacjenta zaczęła zapraszać Siłę Wyższą. To pomogło patrzeć ze współczuciem i miłością na wszystkich tych roszczeniowych ludzi… no i na resztki ciał starych ludzi, którzy dopełniają tutaj swoją historię… a że ona oprócz łagodzenia bólu, wszystkich czynności pielęgniarskich, otula modlitwą… I że widzi tego efekty… w pierwszej kolejności w swoim nastawieniu ale i w drobnych cudach, które się dzieją.

Ja tych cudów nie widziałam, choć pracujemy na tym samym oddziale prawie od zawsze. Ale ona miała rację…

Jeszcze tej samej nocy podeszłam do łóżka pana, który od tygodni nie mógł umrzeć i się męczył… i pierwszy raz w życiu szepnęłam, zamiast parametry podkręcać i oddawać kolegom na innej zmianie ten „problem”:

„Boże… jeśli jesteś, pomóż mu i weź go do siebie”.

Może nie uwierzysz, ale nad ranem odszedł… Po prostu ustał oddech.

A z twarzy zniknął grymas bólu. Wypisując kartę zgonu nie mogłam powstrzymać łez. Pierwszy raz w życiu. Ludzie dziwili się co się stało… znają mnie od dawna…

Tak wiele lat uznawałam śmierć za swojego największego wroga.

Kolega popatrzył na mnie przed odprawą, nad ranem, przecież ten dziadek nie rokował, wielu tu było takich… więc jemu powiedziałam, nie powstrzymując łez…

„Tyle lat tu pracuję… a dopiero tej nocy zobaczyłam, że STĄD LUDZIE IDĄ PROSTO DO BOGA… to zmienia wszystko… BÓG tutaj jest.”

Napisz do mnie

Jeśli poruszyło Cię spotkanie pod drzewem figowym,
i chciałabyś, lub chciałbyś podzielić się swoją historią