Odebrał wszystko, by mówić do serca

Namiętność to moje imię. Z pasją kokietowałam, podkreślałam swoje uroki. Uwielbiałam tę grę, gdy zaczynał się flirt. Tańczyłam spojrzeniem. Długo przed wyjściem na parkiet. Już jak byłam małą dziewczynką, marzyłam o wielkiej, szalonej miłości, która mnie rozsadzi. Da w końcu spełnienie. Byłam zmysłową kochanką, zakochującą się tak mocno, że musiałam się hamować. Uczucia nie mieściły się we mnie, a co dopiero w kimś.

Zgrabna, filigranowa, potrafiąca się ruszać, uśmiech od ucha do ucha, śniada karnacja (ojciec Meksykanin), włosy długie, grube, kruczo-czarne, duże oczy potrafiące zawrócić w głowie i feromony które rozpylałam nawet nieświadomie.

Mężczyźni mnie uwielbiali, kobiety nienawidziły.

Nie potrafiłam być wierna. Związki rozpadały się zwykle po 2, 3 latach, gdy na horyzoncie pojawiał się ktoś… inny. Kto porwał moje serce, podbił romantyzm, znów ożywił. Sprzeczność polegała na tym, że miałam nadzieję, że to ten… ten na całe życie… za każdym razem.

I znów ogień. Wielki płomień. Ale brak jakiegoś składnika, który pozwoliłby, by się nieustannie, mimo upływu czasu tlił.

Rok temu zostałam zaciągnięta do łóżka…

ze szpitalnego oddziału ratunkowego prosto na oddział.

Zasłabłam, niewiele pamiętam, jakieś krwawienie.

Życie zagrożone?

35 lat to chyba nie czas na umieranie?

Zadałam takie pytanie lekarzowi, który nie odpuścił mnie sobie. Od razu wszedł w flirt. Zrobiło się mniej zabawnie, gdy zaczął mnie unikać. Długo zwlekał, by przekazać informacje, ja przestałam pytać. Ale to się czuje. Niby wszystko ok, a jednak masz wrażenie, że zgasło światło na Twojej scenie. Skończył się jakiś etap w grze.

Przeszłam operację. Wycieli mi to, co w kobiecie najlepsze. Stałam się starą babcią w jednym momencie. Miałam jajniki, macice, hormony, libido, ochotę na seks, a drugiego dnia już nie. Stałam się zupełnie pusta.

Jak żyć? Czy jakikolwiek mężczyzna mnie zechce?

Co lepsze? Samotność? Samobójstwo? Stawałam przy oknie na wysokim piętrze szpitala. Wyobrażałam sobie, jak spadam.

Na dole roztrzaskuję się. Zatrzymuję ruch. Uruchamiam służby. Zamiast rodziny będzie stał nade mną prokurator, policjant, będą pewnie kląć. Ktoś na mnie spojrzy i będzie miał traumę do końca życia. Flaki na zewnątrz.

Pomiędzy tymi myślami, rozpaczą a lekami uspokajającymi, wcisnął się…

ksiądz.

Pojawiał się raz na jakiś czas w korytarzu. W naszej sali nikt go nie chciał. Zachodził jednak czasami do mocno krzyczącej pani z trójki, która nie dawała spać całemu oddziałowi. Raz wracałam z kibla i widziałam, jak siedział przy niej w białej szacie. Za rękę trzymał i się na głos modlił. Było jej lżej na parę godzin, zawsze gdy przychodził.

Zobaczył mnie.

Wbił wzrok.

Popatrzył.

Wróciłam do siebie. A on nie odpuścił. Zajrzał do mnie i powiedział:

„wiem, że długo już tu Pani leży”.

Zaczęła się rozmowa. Taka zwyczajna. Usiadł pod ścianą na taborecie. Podniósł moje rzeczy i położył na kolanach jak swoje. Przeszywał mnie wzrokiem, ale innym niż ktokolwiek. Przecież to mężczyzna. I to całkiem, całkiem, w sile wieku, miał może 40 lat, z małym hakiem. Nie nakładał mi do głowy żadnych dyrdymałów. Nie pouczał. Godzina minęła w jednej chwili. I nagle jakiś taki spokój mnie wypełnił. Nic nie gryzło, myśli się wyciszyły. Coś się zapaliło. Rozjaśniło.

Uśmiechnął się na koniec, zostawił telefon i powiedział, że gdy będę chciała porozmawiać, to mam walić o każdej porze dnia i nocy.

Skorzystałam szybko, gdy się okazało, że nie ma dla mnie pomocy. Operacja nie wniosła wiele. I tak są przerzuty.

Nie było go w mieście, wyjechał gdzieś. Odczytał moją wiadomość z opóźnieniem. Przeżyłam więc piekło samotności.

W końcu pojawił się wieczorem, już właściwie w nocy.

Wyszliśmy z sali, by nie budzić innych. Poszliśmy do kaplicy.

Nie wiedziałam, że jest takie miejsce.

Płakałam bez wytchnienia, jakby ktoś odkręcił kran. I on miał łzy w oczach. Widziałam je pierwszy raz na męskiej twarzy. Uderzały mnie. Niewiele mówił.

Był. Po prostu był. Bez pośpiechu i zegarka. Bez śladu pożądania.

Był.

Jak prawdziwy…

Ojciec?

Facet?

Zapytałam go przez łzy:

„Ile musiałeś walk stoczyć, by być tak czysty?”

A on powiedział jedno, jedno pieprzone zdanie, które pomogło mi bardziej niż tony leków:

„jestem tu po to, by Cię uwolnić… od wszystkiego co ciąży.”

Pomógł mi poukładać moje życie. Przeglądając się w jego oczach, wracając do różnych momentów swojej historii, sama odkrywałam, jak bardzo myliłam pojęcia.

Byłam namiętna i wciąż głodna …  niepokochana, niepokochana, NIEPOKOCHANA, tak bardzo biedna.

Nienachalnie, delikatnie tak że w głowie się nie mieści, każdego dnia nie rozbierał, a rozkładał mnie na części, oczyszczał rany, a gdy bardzo wstydliwe, brudne, w poczuciu winy, tym bardziej dawał doświadczyć, co to znaczy być…

Pokochanym. I nie chcieć nic w zamian.

Tak poznałam się z Bogiem.

I śmierci… już się nie boję.

A bliskość którą czuję, trudno to opisać, to coś tak głębokiego, słodkiego a zupełnie nieerotycznego…

To coś więcej niż…

zakochanie.

Napisz do mnie

Jeśli poruszyło Cię spotkanie pod drzewem figowym,
i chciałabyś, lub chciałbyś podzielić się swoją historią