Mój syn został lekarzem. Nie z pierwszych stron gazet, ale szanowanym. Sporo poświęciłam z mężem, by był kimś.

Najpierw harcerzem, trenował charakter. Lubił wyprawy w trudnych warunkach. Do dziś wspina się po wysokich górach. W Boga nie wierzyliśmy, bardziej w naukę, w człowieka i w rozwój.

Kiedy zaczął dyżurować, dosyć szybko się wypalił. Sporo roszczeń, trudnych sytuacji, błędów w sztuce i śmierci pacjentów w różnych okolicznościach, o których nie rozmawia się przy kolacji.

Zrobił doktorat, przymierzał się do drugiej specjalizacji, a jednak z dnia na dzień tracił radość życia. System jest bezlitosny. Zawsze był. Braki sprzętu, łóżek, pieniędzy na zabiegi, które mogłyby pomóc. Bezradność odbija się o zbyt wąskie ściany szpitalnego korytarza, gdzie łóżka ze starymi ludźmi trzeba było dostawiać. Bo mało miejsca. Szpital budowany przed wojną. Medycyna się rozwija, ale są sprawy które kostnieją, chorują i umierają: układy, pieniądze, znajomości, rozwój kariery naukowej

i człowiek… na końcu listy.

Wychowywaliśmy go na wartościach, ale to nie wystarczyło, by się przeciwstawiać siłom, które żądzą w takim świecie od lat.

A więc wpadł w całą tę spiralę spraw. Miał propozycję parę razy pracy w hospicjum. Dzielił się tym i mówił, że trzeba być chorym psychicznie, by tam pracować za małe pieniądze i bez sukcesu.

W szpitalu walka o to, by pacjent zmarł, ale nie na „moim dyżurze”. Można podkręcać leki, zwiększyć parametry o parę godzin, by sobie nie psuć statystyki. A praca w hospicjum dla dziwaków, strata czasu i szansy na rozwój.

Zanim przyszła pandemia miał różne myśli. Chciał za granicę wyjeżdżać, bo tu męczyły go godziny w przychodni, dyżury dobowe, tłumaczenie się nie raz przed prokuratorem, bo ludzie kasę chcą wyciągać, gdzie się da… a więc każdy z każdym walczy, w miejscu, które z założenia ma życie ratować. W ludzkich źrenicach nie odbijają się ludzie, a pieniądze. Co za nie fart…

Nigdy bym tak na to nie patrzyła. Mój syn mi to pokazał i dopiero gdy…

ale do tego przejdę zaraz.

Tak się urządziliśmy w świecie, że wystarczy lekarska pieczątka, by prywatnie przyjmować i zarabiać na nieszczęściach. Mówił mi, że głupi by tego nie wykorzystał.

A więc wstawał wcześnie, kładł się późno. Jak maszyna. A najnowszy, wypasiony samochód psuł się na parkingu przy szpitalu albo przychodni.

Kiedy zaczęła się pandemia od razu się skusił na dyżury covidowe, a potem na kwalifikacje do szczepień. Odpowiedzialności nikt za to nie bierze, a pieniądze znacznie lepsze.

Poza tym przemiał ludzi taki, że widzi ich przez parę minut i do widzenia. Nie trzeba rozmawiać, tłumaczyć, użerać się z bliskimi. Wyjaśniać, że nic się zrobić nie da.

Od miesiąca nie poznaję mojego syna.

Pytałam długo, co się stało. Rzucił pracę. Z dnia na dzień. Choć przyznał się, że zbierało się w nim od dawna. Kopał się z koniem lata… i do końca nie wie, czy ludziom w ogóle kiedykolwiek pomagał.

Miał sen parę tygodni temu. Zobaczył siebie w wielkim, wielkim tłumie bardzo opasłych, obślizgłych, śmierdzących ludzi. Jeżdżących na błyszczących wózkach inwalidzkich.

Wyznał, że wszystkie izby przyjęć i oddziały ratunkowe, choćby położyć na nich samych bezdomnych to nic… w porównaniu z tym co widział.

Koło każdego człowieka nie do policzenia asysta dziwnego personelu. Bardzo szybkiego, pewnego w swoich ruchach. Podającego do żył kolorowe substancje i zapychających usta. Dokarmiającego wszystkich w bardzo szybkim tempie, polerującego złote kółka, by nikt nie ruszył się z miejsca.

On w tym śnie był przywiązany też do wózka. Chciał się ruszyć, ale nie mógł. Wciąż wielka siła podrzucała mu kolejne przekąski, pachniały, przyciągały wzrok… Po chwili zobaczył, że wszystkie te smakołyki gniją w zawrotnym tempie gdy już są w gardle albo prowadzone w żyłach z krwią… i nie da się tego cofnąć. A asysta popycha wózki w kierunku, gdzie ciemno.

Niektórych już wcale nie widać, bo wpadli w otchłań. Przy tych wielkich drzwiach nie da się już cofnąć, bo są tak ciężcy i wplątani w wir, który ich wciąga, że to droga bez odwrotu.

Obudził się z wielkim krzykiem. Zaczął snuć się, nie mógł patrzeć na to co się w szpitalu dzieje. Jak ludzie siedzą w magazynkach przez pandemię i wiele innych rzeczy…

Więc robotę rzucił.

Zaczął czytać dziwne książki. O Janie od Krzyża i jego Drodze na Górę Karmel. Sam narysował taki szkic… i powiedział mi, że zrobił wiele złego. Jego ego osiągnęło rozmiary, które są przerażające… i tak jak w medycynie, jeśli przeżyjesz uraz, złamiesz rękę, długa droga, by wrócić do sprawności…

A co dopiero gdy karmiło się duszę egoizmem, chciwością i pychą tyle lat wykorzystując ludzi?

Jak długo będzie trzeba zawracać?

Zaczął pościć. Udzielać się jako wolontariusz w miejscu, w którym nikt nie chce pracować. Wycierać tyłki z doktoratem? Mój mąż spadł z krzesła, kiedy powiedział:

„medycyna powinna służyć najpierw najsłabszym, umierającym, chorym i nie przeliczać tego na pieniądze: – pracować, gdy się opłaca a odstępować, gdy nie”.

Mój syn został pewnego dnia lekarzem. Nie z pierwszych stron gazet… szedł za wszystkimi… ale pewnego dnia nas zadziwił…

powiedział DOŚĆ… zaDOŚĆuczynienie… dzięki niemu zrozumiałam, co to znaczy…

Mój syn został lekarzem, ale zgubił drogę do bycia człowiekiem. Jeździ głównie do domów starych ludzi, niepełnosprawnych dzieci, jako lekarz. Często wyjeżdża na pustelnie, zamyka się w ciszy. Modli za swoich pacjentów. Wciąż czyta Jana od Krzyża.

Mężczyzny, który posługiwał kiedyś w szpitalu zanim został zakonnikiem, widział człowieka w tłumie ludzi… a potem na pustyni stał się Wojownikiem Boga wchodząc pod górę… w której odkrywał… po kolei… że ani seks, ani pieniądze, ani władza, ani układy, ani doktoraty…

nie dadzą Ci szczęścia. Musisz zawrócić. Iść w dół do swojego serca, słyszeć jego połamany rytm, oswajać mroki, oddawać wszystko, co masz, by wejść na szczyt.

Napisz do mnie

Jeśli poruszyło Cię spotkanie pod drzewem figowym,
i chciałabyś, lub chciałbyś podzielić się swoją historią