Miłość Cię… pragnie

Czy można się nie bać „choćby zatrzęsła się ziemia?”

Większość mojego życia byłam przekonana, że taka rzecz jest niemożliwa.

Byłam neurotyczna. (Delikatnie powiedziane). Wszystkie emocje na wierzchu, nadwrażliwość na doniesienia, sytuacje wokół mnie. Moje serce, psychika jak nadwrażliwe szkliwo. Brakowało mi osłony, ochrony, nie wiedziałam czego…

Bo próbowałam wielu sposobów. Wiele lat, by sobie ulżyć, nie czuć aż tak, nie brać do siebie wszystkich spraw. Koszt przetrawiania przepotężny. W wieku sześćdziesięciu lat doszło do kulminacji. Jakby całe moje dotychczasowe zmagania na nic się zdały.

Byłam już tak do gleby przytwierdzona, że nie zdajesz sobie sprawy… z myślami samobójczymi, stanami lękowymi, bezsennością w nocy.

Większość życia udawałam kogoś, kim nie byłam. Na bardzo tanim paliwie. Zajechałam na nim z wielkim wysiłkiem sześćdziesiąt długich lat.

Nie dostałam miłości w dzieciństwie.

To w dużym skrócie mroczna historia początków mojej wędrówki. Wyjście z lodówki nie jest takie proste. Byłam perfekcjonistką. Próbowałam zasłużyć na miłość i udowodnić światu, że nie jest tak jak sama myślę o sobie…

że jestem do niczego. Uprawiałam więc wielki teatr masek, wiele długich lat. Byłam przykładną matką, żoną, pracownikiem. Wszystko robiłam AKURAT.

A gdy tylko cokolwiek nie wyszło, popełniłam błąd, dociskałam się już nie w kąt, ale w sam środek mrocznej piwnicy, którą hodowałam głęboko w swojej duszy. To moja pamiątka z dzieciństwa.

U nas w domu…

Nie mówiłam nikomu, nie mówiłam nikomu.

Moja przeszłość straszy mnie, zawstydza… tak wiele lat, tak wiele starań, by było inaczej, by kolorować mój świat…

Parę dni po skończeniu sześćdziesięciu lat spróbowałam się zabić. Po nieudanej próbie samobójczej mój mąż zrobił ze mnie już zupełnie wariatkę. Udowodnił mi, że te wszystkie zmagania, starania, na nic. Śmiał się ze mnie odkąd pamiętam, poniżał. A ja latałam na każde wezwanie, by udowodnić mu, że zasługuję…

Zostałam więc bezsilna, sama zupełnie, dociśnięta do gleby. Leżałam tak w szpitalu psychiatrycznym. Obwiniając się jeszcze bardziej, kiedy odwiedzały mnie dzieci. Mają swoje życie… a ja im dołożyłam. Nie zmieściło im się w głowie, że targnęłam się na własne..

życie.

Nie dawałam poznać po sobie. Wszystko na zewnątrz było idealnie. Oddech niezałatwionej, niepokochanej przeszłości dopada na starość i pochłania… już nawet nie wiem czy byłam w depresji, czy w nerwicy, wszystko na raz.

Zalewałam łzami białe prześcieradło. Bez perspektywy na przyszłość. Przerażona sobą. Z życiem przekreślonym, do niczego. Po 38 latach małżeństwa nie miałam dokąd wracać… nie miałam już sił udawać ani się starać. Nic mnie tak naprawdę nie łączyło z tym mężczyzną. Przed ludźmi udawałam , że jestem idealną żoną.

Potrzebowałam kogoś… kto mnie dotknie, uzdrowi. Kto wejdzie ze mną w moje mroki i zapewni na miliard sposobów, że właśnie taką mnie kocha. Właśnie taką.

Na bliskich nie mogłam liczyć. Dzieciom dołożyłam zmartwień, a męża zupełnie przerosła ta sytuacja. Ma mnie za wariatkę.

Poszłam do kaplicy. Zawsze byłam religijna, pobożna, nie opuściłam żadnej niedzieli… ale i na miłość Boga nie zasługiwałam w swojej głowie.

Wszystko robiłam z obowiązku. A i przed Nim samym wstydziłam się…

siebie.

Tamtego dnia było czytanie o człowieku, który 38 lat (!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!) próbował dojść do wody, by odzyskać zdrowie… lecz wciąż ktoś go wyprzedzał.

Leżał więc tam przez tak długi czas… próbował, się zmagał… ale bez rezultatu.

Jak ja… jak ja…

to zupełnie tak jak ja (!)

w moim małżeństwie, w swoim życiu. Wciąż gorsza od innych w swojej głowie. Z walką codzienną o której nikt się nie dowie, bo to nie do pojęcia! Ale kompletnie bez celu, kompletnie bez owocu.

I w końcu do tego człowieka podeszła…

Miłość.

Uderzyło mnie to bardzo. I jedno pytanie:

„czy chcesz stać się zdrowy…?”

a odpowiedź wbija w ziemię…

„nie mam nikogo…kto by mnie wprowadził do sadzawki”.

Wokół mnie też mnóstwo ludzi, ale nikogo kto dźwignąłby mnie, moje ciemności… i zaniósł do wody… bym mogła choć przez chwilę poczuć ulgę.

Tego dnia pierwszy raz spotkałam na głębokościach Boga, który nie osądza, kocha… przed kim można się wstydzić, bać samego siebie, który nie odrzuca.

Sam dostrzegł, sam przyszedł, sam zapytał. I usłyszał w odpowiedzi wcale nie prośbę o zdrowie… ale ból… ból…

ból samotności.

Przyłożyłam sobie te słowa i te historię do serca jak plaster miodu. Nie do opowiedzenia…

pierwszy raz dostałam lekarstwo które naprawdę odmienia ludzki los.

Poszłam do spowiedzi z całego mojego życia. Pierwszy raz nie udawałam, nie lukrowałam, nazywałam rzeczy po imieniu. Rzygałam dosłownie moją przeszłością, tym czego się wstydziłam. Wszystko co schowane, niewypowiedziane ujrzało światło dzienne…

Nie masz pojęcia, jak człowiek czuje się, gdy wychodzi z takiej rozmowy. Mnie ona zajęła trzy godziny.

60 lat dusza była uwięziona, zamrożona. Dzisiaj już zaczynam chodzić. Wciąż mam ze sobą nosze… jak w tej ewangelicznej historii. Zdarza mi się znowu osłabnąć i położyć…

ale wszystko jest inaczej. Już się nie boję… w najmroczniejszym kawałku mojej historii odnalazłam ślad Kogoś, kto się nie boi… choćby zatrzęsła się ziemia po której tyle lat chodziłam…

Napisz do mnie

Jeśli poruszyło Cię spotkanie pod drzewem figowym,
i chciałabyś, lub chciałbyś podzielić się swoją historią