Gnębiłem własnego syna. Nie był moim odbiciem. Na wysoką górę wszedłem, byłem na szczycie. Walczyłem o swoją pozycję w drobnych sprawach. Moja racja i koniec. Nie myliłem się w domu, w pracy. Nawet moje wady obracałem w zalety, choć widoczne gołym okiem.
Silny byłem, zawłaszczałem ludzi, umiałem zamykać im usta, by nie dyskutowali. Tak zorganizowałem dom, by byli ode mnie zależni.
A mój syn sprowadzał mnie na dół. Doprowadzał do szału.
Od małego przeciwieństwo mnie. Cichy, wycofany aż dziwne, że to moje dziecko. Krew z krwi. Blady, kruchy, w piłkę nie lubił grać. Siedział przy biurku do późnych godzin, by modele sklejać. Samolotów, statków. Moje wielkie łapy i brak cierpliwości nie do takiej roboty. Wyśmiewałem go, więc pewnego dnia przestał mi pokazywać, wołać i pytać jak coś zrobić. Od tamtej pory wiedział, że nie może na mnie polegać.
A ja z małego chłopca, z mojego syna zrobiłem sobie maskotkę, by swoje ego budować, a jego poniżać. Takim byłem dzieciakiem, niegotowym na ojcostwo. W ładnym domu, w dobrej pracy, 185 centymetrów wzrostu.
A on? Blady był i wychudzony z roku na rok bardziej. O guzie w mózgu dowiedzieliśmy się, gdy nie był w stanie… sklejać tych swoich modeli. Części mu się myliły, ze wzrokiem coś szwankowało. Więc najpierw okulista, krzyki, że ma to zostawić, bo za długo siedzi. Okulary nie pomogły. Pogłębiały się bóle głowy. A ja dokręcałem śrubę, żeby nie wymyślał i szedł do szkoły.
Dałem mu spokój dopiero, gdy zaczął wymiotować jak kot. Tak trafił na oddział i dostał wyrok. Ta sytuacja zupełnie wypadła mi z rąk. Kompletnie nie wiedziałem, co robić. Jak wspierać żonę i siebie w tym wszystkim. Mieliśmy jeszcze trzyletnią Zosię. Niewiele kumała, do dziadków jeździła, kiedy żona z Michałem w szpitalu tygodniami leżała.
Zmarł 31 marca w bardzo zwykły dzień. Nie byłem przy nim, bo sprawa przerosła mnie na tyle, że brałem nadgodziny, pod przykrywką, że będziemy teraz więcej pieniędzy potrzebować. Zostawiłem więc rodzinę, choć nie odszedłem z domu.
Tak to jest kiedy chłopiec zostaje ojcem i nikt nie wprowadza go przez męską inicjację w najważniejsze zadanie.
Mojego syna wciąż poznaję, choć nie ma go fizycznie na świecie. Jego śmierć strąciła mnie na sam dół, już nie czułem, że jestem na szczycie. I dopiero na samym dnie, gdy zawalił mi się świat, zacząłem iść, hartować ducha jak prawdziwy facet. Zdobywać cenne łupy dla żony i córki. Już nie fury, najlepsze wakacje, ale czas spędzony razem. Wyszarpuję go nawet wtedy, kiedy szef obiecuje podwyżkę. Szczerze mam ją w d***.
Więcej tego błędu nie popełnię.
Mam w domu bardzo cenną, najcenniejszą kolekcję.
Samolotów i statków, które wybudował mój syn, kiedy jeszcze mógł.
To droga jego życia, wiele godzin, dni, tygodni, nad nimi ślęczał. Nad nimi rozmyślał, zastanawiał się, szukał części.
Parę z nich rozłożyłem… siedziałem cierpliwie z pensetą w ręce jak żona, która sobie obrywa brwi, by na nowo złożyć i przejść przez tę samą drogę co mój syn.
Zamykałem się w jego pokoju do późnych godzin, by nie gasła lampka. To światełko z jego pokoju do późnych godzin widziałem przez drzwi, gdy żył.
Nie chcę, żeby gasło.
Sklejam na nowo, choć niektóre części uszkodzone. Wiadomo jak drugi raz się coś robi… nie będzie doskonałe. A ja tak muszę. Stawać się ojcem i kleić coś co rozerwało mi duszę.
Dzisiaj na cmentarz pójdę. Na pomniku ma duży samolot. Moja córka (ma już 10 lat) i uważa, że jej ojciec uwielbia modele. Tak w opowiadaniu o rodzinie napisała. Nie wyprowadzam jej z błędu…
Już wiem, jakiego ojca potrzebował mój syn. Do swojego świata mnie zapraszał.
Żałuję, że nie dojrzałem do tej najważniejszej roli, kiedy jeszcze tu był.
Zawsze kiedy dotykam tych części, to go bez słów
przepraszam.