Usłyszałam płacz. Wielki płacz. A potem nic.

Ciszę.

Mam na imię Awaria. Tak było odkąd pamiętam, ale wyszło na światło dzienne, gdy tato stanął przy mnie i powiedział, że jestem wpadką.

Byłam wtedy nastolatką z ogromnymi kompleksami, problemami w szkole. A więc rodzice się starali, by mnie nie było.

Seks uprawiali, ale czy się kochali? Ja ich przechytrzyłam. Mama szlochała, kiedy dowiedziała się o moim istnieniu. A więc przynajmniej wiem, skąd we mnie taki wstyd. Wszędzie gdzie się pojawiam, to próbuję się ukryć.

Skanuję otoczenie i jestem wyczulona na każde krzywe spojrzenie. W szkole nie byłam w stanie wyjść przed klasę. A jak trzeba było, to poziom upokorzenia i stresu blokował mnie na tyle, że wracałam ze złymi ocenami. Jeszcze bardziej utwierdzona w tym, że do niczego się nie nadaję.

Myśli samobójcze miałam bardzo szybko.

Informacja o tym, że lepiej by mnie nie było, utkała mnie przecież od samego początku.

Wszystkiego czego się dotknęłam, psuło się albo rozpadało. A ja nie potrafiłam sobie z tym poradzić. Za dużo mroku. Za dużo strat.

Miałam też objawy anoreksji, choć z niej cudem udało mi się wyjść. Sama siebie nie chciałam karmić. W dorosłym życiu okazało się, że mama miała depresję poporodową i w ogóle nie była w stanie mnie do piersi przystawić.

Może dlatego tak bałam się całe życie bliskości? Dotyku? I miałam w sobie pewność, że nie zasługuję na nic dobrego?

Moje życie było popaprane, a jednak nie ma człowieka na świecie, który nie zostałby obdarowany. Ja też miałam swoje talenty. A do tego nietuzinkową urodę. Włosy długie, czarne, kręcone, smukłe nogi od treningów. W sporcie byłam naprawdę dobra, choć bez spektakularnych osiągnięć.

I szybka

i zwinna

i skoczna.

Zawsze brakowało czegoś. Dziś wiem, że wiary w siebie.

Sport mimo porażek przenosił mnie w inny świat. Gdzie jestem wolna. Gdzie jestem kimś innym. Poza swoją duszą. W ciele które jest wyjątkowo sprawne. Podziwiane. Wszystko może.

Zaszłam w ciążę.

Poczęcie?

Bardzo podobne niestety… do mojego. Historia lubi się powtarzać i nie ostrzega, że wraca.

Cali jesteśmy spadkobiercami pokoleniowych błędów. Seks traktowałam jak sport. Tak jak i on. Zakochałam się w nim, ale lęk przed odrzuceniem był tak silny, że nie wyobrażałam sobie puścić kontroli i tak po prostu związać się z nim.

Wolałam go odrzucać szybciej. Wymykałam się więc, kiedy byliśmy u niego. A jak u mnie, to nie pozwalałam nawet, by zostawił szczoteczkę.

No i bałam się bardzo tego, że zajdę w ciążę.

Po pierwsze niestety… niestety…

o moją sylwetkę i kondycję. A po drugie dlatego że ciąża, sama myśl o porodzie i małym człowieku, za którego trzeba wziąć odpowiedzialność, przerastała mnie tak bardzo…

Powtórzyłam historię mojej matki. Załamałam się, gdy zobaczyłam dwie kreski.

Powiedziałam Wojtkowi. A on się wzruszył bardziej niż kiedykolwiek. Zaczął mnie tulić i całować. Pokazał się ze strony, której nie znałam. Od razu zaczął planować wspólne życie, ślub, mieszkanie.

Ja reagowałam naprawdę kiepsko na zmiany.

Czemu przyjście człowieka na świat wiąże się tak często z rewolucją? Z cierpieniem? Ciąża była dla mnie nade wszystko drogą do wnętrza siebie. Sporo łez, rozszerzenia jaźni, wiele zaczęłam rozumieć, uczyć się czułości. Jakby to dziecko rozwijając powolutku swoje narządy, oczka, nosek, usteczka, paluszki tłumaczyło mi na nowo cud życia i narodzin, tajemnicę śmierci, w której byłam odkąd pamiętam.

Zaczęłam się zakochiwać.

Kiedy ją urodziłam, usłyszałam płacz. Wielki płacz. A potem nic.

Ciszę.

Mam na imię Awaria. Tak było odkąd pamiętam.

Zaczęła się akcja ratunkowa. Dużo personelu, zamieszania, ja po głupim jasiu, ledwie żywa. Ktoś z personelu powiedział:

Godzina zgonu: 08:30, zapisać.

A potem podszedł do mnie i wypowiedział zdanie, którego do dzisiaj nie pojmuję:

„dziecko nie przeżyło. Czy chce je Pani przytulić, się pożegnać?”

Chciałam? Nie? Nie wiem? Co się odpowiada?

I ją zobaczyłam.

Miała jeszcze normalne kolory.

Jakbym siebie zobaczyła.

Spała.

Jakby spała.

Taka mała, pełna spokoju.

Robiła się coraz bardziej blada, sina.

A ja szlochałam zamiast niej.

Wyłam.

Tak bardzo, że aż położna podeszła i mnie przytuliła.

Długo się winiłam. W końcu jestem Awaria. To ja swoje dziecko uśmierciłam. Tym, że jej nie chciałam od początku. Wiem, jak taka informacja zabija. Kto wie, może Laura była delikatniejsza niż ja, mniej odporna na odrzucenie? Rozwaliłam związek z Wojtkiem. Nie przetrwał tej próby.

Poszłam na terapię. Potem na grupę wsparcia i tam spotkałam kobiety bardzo podobne do mnie. Jakbyśmy wszystkie miały to samo znamię na czole. Wszystkie byłyśmy awariami. Można było zrzucać kamienie z serca, zwłaszcza wstydu, poczucia winy. I być przyjętym. Nieocenianym.

Tam po raz pierwszy dowiedziałam się, że mogę dalej budować relację z Laurą. Nie wierzyłam w życie po śmierci, ale to prawda, przecież wciąż żyję jej historią. Tym co się nie wydarzyło, a mogło. Choć mijają lata. Wciąż myślę, jakby to było, gdyby tu biegała, poszła do przedszkola, potem szkoły, jakie piosenki by śpiewała, jakbym ją czesała.

Historia jest wciąż żywa i mnie rozwala.

Ktoś mi kiedyś powiedział: „rozwala, bo dopomina się o happy end.”

Tak powiedziała mi starsza Pani, która sama straciła dziecko 40 lat temu przy porodzie. I że nigdy nie była bliżej córeczki, tej tajemnicy którą miała pod sercem na chwilę. A ja pękłam. Wyznałam jej z płaczem, że mam na imię Awaria. A ona popatrzyła na mnie, przytuliła mocno, poklepała po ramieniu i powiedziała z pewnością w głosie:

„dzięki Awariom świat idzie do przodu i się doskonali. Coś się wali, bo potrzebuje przemiany.”

Tak nie pomyślałam. Zaczęłyśmy się śmiać. Ja przez łzy.

Wiele razy wolałam nie żyć. Dzieciństwo, okres młodości. A kiedy moje dziecko zmarło i nie doświadczyło tych katuszy, nie potrafiłam jej wypuścić.

Jedno jest pewne… wciąż jej szukam, próbuję poznać. Ona, jak w czasie ciąży, wciąż prowadzi mnie do wnętrza. Do poszukiwania skarbów zakopanych gdzieś, gdzie nikt się nie spodziewa.

Podpisano:

Awaria, mama Laury, której nie chciałam, a o której o każdej porze dnia i nocy pamiętam.

Uczę się miłości, której nie doświadczyłam.

Dzięki człowiekowi, co kilkanaście minut był na świecie, 38 tygodni pod moim

połamanym sercem.

Napisz do mnie

Jeśli poruszyło Cię spotkanie pod drzewem figowym,
i chciałabyś, lub chciałbyś podzielić się swoją historią