29 czerwca rok temu moje ciało zaprotestowało. 40 lat, w kwiecie wieku, przyszedł czas na pisanie testamentu.
Wpadłam w panikę. To niebywałe, że jedno zdanie potrafi wtrącić do piekła. Do najbardziej zimnej celi, gdzie strach w całości pożera, ale nie dobija, rozkłada na części i przenika serce, wszystkie myśli.
„Umrze Pani”.
Krótka piłka.
Mózg mi się spalił. Bardzo bałam się śmierci, uciekałam przed tym tematem, a teraz mam się z nią oko w oko zmierzyć.
Przerażała mnie myśl o zimnym ciele, o trumnie, o tym że przestanę oddychać. Natręctwo myśli, nerwica, połączona z depresją, z tak wielką czeluścią, która zaczęła mnie pochłaniać.
Pobiegłam w trybie natychmiastowym do psychiatry. Kiedy leki zaczęły działać, weszłam w drugi etap. Równie straszny, choć już nie tak intensywny. Na wierzchu emocje się uspokoiły, więc umysł wracał do przeszłości. Do tego kim i jaka byłam, dla poszczególnych osób. Czego nie osiągnęłam, co spieprzyłam. To wielka udręka. Zrozumiałam, o co chodzi w codziennych, wieczornych rachunkach sumienia i żałowałam bardzo, byłam na siebie wściekła, że nie robiłam tego przez lata. Ile śmieci nagromadziłam!!!
Przypominały mi się sceny jeszcze z dzieciństwa. Chłopcy, których w wieku dorastania zraniłam, koleżanki, które obmawiałam, tak po prostu dla plotek, a ich nie przeprosiłam. I dorosłe życie… cała autostrada błędów, potknięć bez zadośćuczynienia.
Wiele kłótni z siostrą, próby ucieczki od nadopiekuńczej matki i ciężar relacji z ojcem, który już nie żył. Przerażał mnie motyw, że mogę go spotkać, już po śmierci.
Wciąż nie potrafiłam mu przebaczyć.
Dzięki chorobie zobaczyłam, że jestem potworem. Mam ciało porzucić, a składam się ze skorupy, a pod nią z tak wielu wrzodziejących, cuchnących ran, błota, kamieni, których nie da się tak szybko rozbić, wyrzucić, bo są wrośnięte w moją tożsamość. W to kim jestem.
Musiałabym się cała rozpaść. Czy coś jest potem?
W próbie dogadania się ze sobą przychodzi moment poinformowania najbliższych, że to koniec wspólnej drogi. Ja ten moment odkładałam.
Mam męża, który pływa, więc byłam słomianą wdową większość wspólnego życia. Zakochaliśmy się w sobie do obłędu, a potem gruchnęliśmy o ziemię, gdy się okazało, że przyciągnęliśmy się nie przez podobieństwa, a dokładnie przez różnice… charakteru, które doprowadzały do szaleństwa. Jedną i drugą stronę. On potrzebował bardzo uwagi, lubił imponować kobiecie. Kiedy mi przestał, wdawał się w romanse. O pierwszej zdradzie dowiedziałam się, gdy roczek miał nasz Maciek.
Poród był straszny i nie chciałam więcej dzieci. Dlatego przymykałam oko, grunt że nam przynosił pieniądze. Do tej pory myślałam, że to złamany drań i zdrajca, który traktuje kobiety przedmiotowo. Choroba zaprowadziła mnie jednak na drugi koniec tego kija i pokazała, że i ja patrzyłam na niego jak na maszynkę do kasy, odpychałam go, nie potrafiłam być czuła, nie miał we mnie żony. Pogardzałam nim i się brzydziłam. Kąsałam go swoim jadem, boleśnie, na wszystkie sposoby. W dodatku szantażowałam seksem, manipulowałam, zanim doszło do zdrady. Na początku byłam czarująca, bardzo uwodzicielska, a gdy był w moich szponach, zupełnie się zmieniłam. Mściłam się, choć nie zdawałam sobie z tego sprawy za wszystkich mężczyzn, którzy zadawali mi rany.
Z syna zrobiłam sobie partnera, a więc bardzo go skrzywdziłam. Kładłam mu do głowy swoje nieszczęścia, samotność i to że mamusia ma tylko jego i on musi być dla mamusi. Dzisiaj ma 15 lat i jest ode mnie absolutnie uzależniony. Pochłonęłam go, osaczyłam. Tak byłam głodna bycia dla kogoś najważniejsza na świecie, że mojego syna pozbawiłam samodzielności, męskości, odcięcia pępowiny.
Jest karykaturą mężczyzny. Nie rozwinął się w tym kierunku. Zachowuje się nawet bardziej jak dziewczyna i wiem, że to moja wina. Moja wina. Bo wszystko zrobiłam, by mój świat stał się jego jedynym. Pogardę do mężczyzn codziennie sączyłam i podawałam do ust. I nie zobaczyłam, że jest jak ofiara w mojej pajęczynie.
Moje własne dziecko.
Bałam się, brzydziłam pająków a stałam się pajęczycą w najgorszym wydaniu.
Mężczyzna potrzebuje imienia od ojca. Formacji, ran i informacji, że z chłopca staje się mężczyzną, przez to co w męskim, dzikim, niebezpiecznym świecie doświadczył.
Z dala od matki na pewnym etapie.
Miałam wielką złość, wręcz agresję do mężczyzn. Jeszcze od ojca, z dzieciństwa, moja matka we mnie tę truciznę wsączyła, a w nią babcia. Dlatego wykastrowałam psychicznie własnego syna.
To ból którego nie da się w obliczu śmierci opisać.
Ale jeśli faktycznie „prawda nas wyzwoli” – to samo zrozumienie daje szansę na zmianę. Choć ja już niczego nie jestem w stanie nadrobić, to z jednej strony… dziwnie to zabrzmi, ale się cieszę.
Cieszę się, że los mnie zabiera. By mój syn mógł choć trochę czasu spędzić tylko z ojcem.
Wczoraj na naszym tarasie, siedziałam pod kocem. Mam coraz mniej sił. I gdy przyszedł mój mąż, zerwałam pajęczynę.
Przeprosiłam go za to, że…
Że… pozbawiłam go praw rodzicielskich. Że byłam zołzą, egoistką i popapraną kobietą, skupioną jedynie na sobie, niszczącą męskość w nim i w Maćku.
I wiele innych słów tak nagich, że bardziej się nie da. I mu przebaczyłam wszystkie zdrady, nieobecność. I przeprosiłam, że dopiero teraz mamy … pierwszą prawdziwą, małżeńską rozmowę.
Mój mąż się wzruszył. Pierwszy raz widziałam jego łzy. Popatrzył na mnie tylko. I nic nie powiedział. Ale potem usłyszałam, że zamknął się w pokoju z Maćkiem. Siedzieli długo obaj… Podsłyszałam tylko fragment i uciekłam.
Już wiem, że nie jestem im potrzebna. Ale to daje mi o dziwo ulgę.
Mój mąż dojrzał, powiedział:
„Synu, jestem silny i Tobie dam siłę, byśmy zrobili wszystko, by mamie było jak najlepiej do ostatniego momentu. A na mnie możesz zawsze polegać.”
Maciek się rozpłakał i wyznał:
„tato, czekałem na Ciebie,
na taką rozmowę, odkąd pamiętam”.