Na oddziale, gdzie nie można mówić o śmierci, bo to znak, że się poddałeś, miało miejsce nieprawdopodobne spotkanie.

Trafiłam tam niespodziewanie. Jak wszyscy. Ze zdrówkiem było ok, ok, ok

aż prysło.

Mam na imię Sandra. Choć przez długi czas przedstawiałam się bardziej tym, że jestem lesbijką. Długo nie mogłam nikomu powiedzieć, aż w końcu rozlało się wszystko. Mocno identyfikowałam się z tym na zewnątrz, jak już powiedziałam rodzicom.

Walczyłam o prawa i wolność. Przed diagnozą jeszcze byłam na marszu z ekipą przyjaciół. Bawiliśmy się naprawdę świetnie. Nie trzeba było narkotyków, by być na haju, wreszcie zdobywamy świat dla siebie.

Sporo najadłam się wstydu przez to, że jestem inna. Zwłaszcza od ojca, który był moim katem. Surowy i wymagający. Bałam się go, podobnie trudną relację mam z bratem, bo wdał się w niego.

Moja mama nic nie mogła a i babcia rozkładała nade mną ręce i mówiła, że wprowadzam ją do grobu.

To ja jeszcze bardziej. Cała kipiałam swoim erotyzmem. Już się nawet imieniem nie przedstawiałam, ale tym, że jestem lesbijką: całą moją mową ciała, ubraniem.

Do szpitala też trafiłam cała w kolorach lgbt. Miałam dziewczynę, a przynajmniej tak mi się wydawało. Po tym jak mi się rozchorowało, rozstałyśmy się.

Nie dziwię się. Pożądanie nas łączyło, nie zdążyło się przerodzić w coś więcej.

Kiedy ciało zaczynało odmawiać posłuszeństwa, nie mieściłam się w sobie. Miotałam się. Bardzo bałam. I dziwiłam się, choć tego nie nazywałam, że całą moją tożsamość na mojej orientacji zbudowałam. Jak moja mama… Ona miała męża, ale bez niego, nie było jej.

Nie była w stanie nawet sama zapłacić rachunku. Nie była kobietą, osobnym bytem, tylko żoną tego gościa. Jego bluszczem. Mógł z nią robić wszystko bez szacunku.

Pewnego dnia do mojej sali dokoptowali inną dziewczynę. Parę lat młodszą ode mnie. Żądałam zmiany, bo była katolką, a to dla mnie nie do wytrzymania.

Byłam przekonana, że uważa, że jestem przeklęta. A i sama osobiście przerabiałam Maryjki i inne wizerunki na lesbijki. Mam cały folder w komputerze. Brzydził mnie ten ciemnogród a na krzyże nie mogłam patrzeć.

Co gorsza ona położyła sobie jeden przy łóżku. Od chemii robi się bardzo duszno, miałam nudności, ale odkąd przyszła było znacznie gorzej. Kradła mi powietrze. Nie rozmawiałyśmy długo.

Nawet nie patrzyłyśmy na siebie. Aż pewnej nocy wyła tak bardzo z bólu, że nie dawała mi spać, zrobiło mi się jej żal, bo wiem, co to znaczy.

Miałam tak, gdy i ja brałam ten syf do żył.

Więc wstałam, chwyciłam kroplówkę i poszłam do pielęgniarek i poprosiłam, by jej zwiększyli dawkę leków przeciwbólowych i dali coś na sen.

Wyciszyła się. A rano podziękowała za pomoc. Domyśliła się, że to ja interweniowałam. Zaczęłyśmy się zaprzyjaźniać.

Okazała się zupełnie normalna. Z poczuciem humoru, przygodami naprawdę odjechanymi, miała sporą grupę znajomych, wyjeżdżali w góry, a i ona lubiła tańczyć. Była w tym naprawdę dobra. Pokazywała mi filmy.

Raz zapytałam ją wprost, jak to jest, że wierzy w Boga i trzyma przy sobie krzyżyk, przecież nie jest głupia ani naiwna i nie pasuje jej moherowy beret.

Ona nic mi wtedy nie powiedziała, ale zaśmiała się tylko. Spotykałyśmy się jeszcze parę razy. Udało się nawet poprosić, by położyli nas razem.

Było naprawdę znacznie raźniej. Gadałyśmy całe noce. Ona nigdy nie zapytała mnie o moją orientację. Raz wyznałam jej to nawet, a ona powiedziała coś, czego nie zapomnę.

Że nie obchodzi jej to z kim sypiam.

Każdy człowiek ma swoją drogę, pytanie tylko czy kiedy zostaje sam ze sobą, ma w sobie spokój, spełnienie. Jeśli nie… to idzie nie tam gdzie powinien.

To ja się już trochę podburzyłam. I zaczęłam jej mówić o homoseksualistach w kościele, o pedofilii i że brzydzę się hipokryzją.

A ona ze łzami w oczach, że i ją to bardzo boli, kiedy ktoś mówi co innego, a żyje inaczej. Ale że w Biblii od samego początku kościoła jest rozłam. Wilki wśród owiec czy coś tam, coś tam.

Poukładała sobie to tak, że każdy z nas żyje po to, by odkrywać w sobie coś więcej, coś niezależnie od drugiego człowieka, a jednak w gotowości do relacji z nim.

I że seks to nie wszystko, choć świat mówi inaczej. Wpadamy w uzależnienia, a potem cierpimy, kiedy ktoś próbuje nam mówić, że jest inaczej. Dała mi mocno do myślenia.

Bo ja walcząc tak zaciekle o wolność, nie miałam zgody w sobie na jej wierzenia.

Mało tego. Poniżałam to, wyśmiewałam i zachowywałam się bardzo nie fair. Przeprosiłam ją. Bo i ona się w niejednym towarzystwie musi zmagać z wykluczeniem…

Nawiązała wtedy do krzyża, że Jezus tym się różni od nas wszystkich, że umie przyjmować cierpienia i odrzucenie.

To uderzyło mnie najbardziej, bo ja miałam wrażenie, że świat mnie odrzuca. Jestem inna. Mój ojciec, matka… muszę walczyć o swoje prawa. A chciałam być przyjęta.

Nikt nigdy nie zaspokoił mojego głodu. Wciąż potrzebowałam udowodnić sobie, że jestem czegoś warta… więc robiłam rzeczy, których żałuje.

Ale ona mnie pocieszyła. Z wielką lekkością przyznała, że i ona robiła wiele, czego nie powinna. Ale uczy się przebaczania. I że uczy się cierpienia i miłości bez oczekiwań, bez przyjemności. Bo to jak chemia… bierzesz ją, cierpisz, wszystko Cię boli, ale pomaga.

Mnie pomogła.

Wyszłam z choroby.

Marta zmarła 2 marca. Akurat byłam w szpitalu. Mocno pogorszyła się w nocy. Przyszedł do niej ksiądz. Na mnie też popatrzył. Uśmiechnął się. Widział, że płaczę, choć światło było przygaszone. Powiedział, że dziękuję, że jestem tutaj i jak mam ochotę, mogę się z nim pomodlić.

Ja nie chciałam. Ale nie wyszłam stamtąd. Zostałam. I widziałam, że Marcie daje to niebywałą ulgę.

Parę łez spłynęło jej po policzku, gdy przyjęła Komunię. Blada jak opłatek.

Nie wiem, co mi przyniesie lekarstwo w chwili, gdy będę umierać, a medycyna nie ma już wiele do gadania. Wiem na pewno, że to nie ciało boli, a dusza.

Marta dała mi w prezencie swój medalik. Zdjęła go z szyi. Dostała na pierwszą Komunię. Poryczałyśmy się, bo ja też taki dostałam. Identyczny. U komunii kiedyś byłam. Ale swój medalik wyrzuciłam.

I teraz wrócił do mnie. Marta była chyba święta. Bo się uśmiechnęła i powiedziała:

„jak będziesz chciała to i go wyrzuć, nie obrażę się.

Ale będzie mi miło, jak będziesz o mnie pamiętała, ja o Tobie nie zapomnę.”

Ona miała w sobie tyle wolności ile w życiu na żadnym marszu nie widziałam. I miłości… bo przy niej czułam się kochana, choć nie miało to żadnych znamion seksualności.

Żadnych.

Dzisiaj pierwsza rocznica jej śmierci.

Wyznałam nad grobem, na cmentarzu:

Marta! Medalika nie noszę, ale go schowałam. W miejsce moich pamiątek.

Ale za to nie byłam na marszu w tym roku, choć czuję się naprawdę dobrze. Przestałam krzyczeć i wyrywać ze świata wolność. Przedstawiam się imieniem i nazwiskiem, nie orientacją, bo co to kogo obchodzi. Ty mnie tego nauczyłaś Marta. I mówię moim znajomym, by nie tworzyli karykatur z wizerunków, które były dla ciebie ważne, kiedy walczą o wolność…

Bo to bez sensu. Błąd logiczny. Ale oni tego nie widzą.

Miałaś więc moc otworzyć mi oczy.

Przyjaciółko z oddziału, gdzie nie można mówić o śmierci, bo to znak, że się poddałaś.

A ty mówiłaś o niej tak jasno, jakbyś się nie bała. Jak to zrobiłaś? Marta?

Napisz do mnie

Jeśli poruszyło Cię spotkanie pod drzewem figowym,
i chciałabyś, lub chciałbyś podzielić się swoją historią