Nasza historia trwała 20 miesięcy i 3 dni. Zakochałem się, choć nie powinienem. Oszalałem na jej punkcie a potem wybuchło moje serce.
Uczucia są, jakie są. Próbowałem je tłumić, więc utrwalały się, nabierały sił.
Miałem wiele kobiet już na studiach. Potem zaręczyłem się. Plan był taki, by przez 2 lata odłożyć pieniądze: pracować, ile się da, brać dobrze płatne dyżury, by mieć niezły start.
I wziąć ślub z kobietą piękną, jak z obrazka. W naszym związku liczyła się dobra zabawa, prestiż, kasa, luksus. Moja narzeczona z wyglądu idealna. Niezwykle seksowna. Pasowała do mojej wizji świata.
Skończyłem staż, specjalizację z onkologii i to miał być w końcu mój czas. Więcej pieniędzy na koncie, odpowiednie tytuły, pieczątki na recepcie po wizycie pacjenta, za którą wpadają stówki.
Karinę spotkałem w szpitalu.
Był obchód jak co dzień. Przechodziliśmy z sali do sali. Miała 22 lata. Leżała bardzo blada, niebieska prawie. Trafiła tutaj po wznowie. Wcale na mnie nie spojrzała. Nie odpowiedziała na żadne pytania. Zanotowałem, że jest w depresji.
Sytuacja się powtarzała przez kilka dni. Zleciłem konsultację psychiatryczną i pojechałem na Malediwy. Gdy wróciłem do obowiązków, koleżanka lekarka przekazywała informacje o mojej pacjentce, jakby to był ktoś zupełnie inny.
„Jest kontaktowa, ma humor, nie trzeba było włączać żadnych leków.”
W dodatku okazało się, że zażądała zmiany lekarza prowadzącego.
Poszedłem wyjaśnić sprawę. Mogłem machnąć ręką i mieć święty spokój, ale ego nie pozwalało przyjąć, że mogę być dla kogoś złym lekarzem.
Otworzyła oczy. Przekrwione i tak błękitne, że nie da się tego opisać. Wbiła je we mnie i powiedziała, że się nie odda w ręce kogoś, kto nawet wchodząc na salę chorych, nie potrafi powiedzieć „dzień dobry” i przedstawić z imienia i z nazwiska. I z przekąsem dodała:
„Panie Doktorze, ja wiem, że umieram a nie ma Pan jaj, by mi to powiedzieć, a co dopiero towarzyszyć, gdy będzie źle, dlatego Pana zmieniam. Żegnam.”
W sali leżały jeszcze 3 pacjentki. Jedna parsknęła śmiechem. Druga przewróciła się na drugi bok.
Wyszedłem.
Spotykałem ją codziennie na obchodzie. Rozmawiała jedynie z doktor Anią, na jej pytania odpowiadała. Śmiała się. Musiała być kiedyś piękną dziewczyną. I miała w sobie coś takiego…
że myślałem o niej coraz częściej. Specjalnie kręciłem się koło jej sali, toalety.
Parę razy w korytarzu ją mijałem. Mówiłem „dzień dobry” ze złośliwością w głosie, żartem, ale ona nie reagowała.
Byłem przystojny, w białym fartuchu, nie mogłem się odpędzić od kobiet, a ona nawet nie patrzyła na mnie.
Zrobiłem coś, czego nie powinienem. Wypisaliśmy ją do domu, a ja wykradłem adres, by wiedzieć, co u niej.
Wychodziła z psem na spacer. Dużym, czarnym, większym od niej. Ona chuda, niziutka a pies pełen życia, szalał, biegał dookoła.
W końcu wpadliśmy na siebie „przypadkiem” pod sklepem. Odrosły jej już trochę włosy. Zdziwiła się na mój widok. A ja użyłem maksymalną dawkę mojego uroku i opowiedziałem o zrządzeniu losu i o tym, że zapraszam na kawę. W ramach przeprosin za tamtą sytuację.
Na moje nieszczęście się zgodziła. Nie wiem, kiedy minęła godzina, potem druga i trzecia. Moja dziewczyna dzwoniła a mnie się świat zatrzymał.
Jadłem ją. Pożerałem wzrokiem. Ale nie erotycznie, seksualnie jak każdą przedtem. Uchylała trochę swojego świata, przemyśleń, wartości, spostrzeżeń. Za każdym razem jakby waliła w moje serce. Podkładała ogień. Eureka. Mówiła językiem, którego nie znam, ale rozumiem… na tyle dobrze, że do wzruszeń.
Kobieta nie z tego świata, to taka która jest płodna i czysta jednocześnie. Wypełnia na nowo pokręcony, męski świat jakby pokój stroiła. Jakby go… rodziła?
Miała w sobie światło. A ja się czułem przy niej brudny.
Bardzo brudny.
Oszalałem na jej punkcie. Światem medycznym zacząłem trząść, by jej pomóc, znaleźć alternatywne metody leczenia. Siedziałem w książkach, w różnych językach. Seks przestał mi smakować. Moja narzeczona zaczęła miarkować, że coś jest nie tak. Pytała czy kogoś mam.
Nie.
Nie.
Tak?
Cały byłem pochłonięty, w innym świecie, w jakimś totalnym szaleństwie.
Nigdy jej nie pocałowałem. Nie kochaliśmy się, choć do dzisiaj mam tak wielkie pragnienie, minęło 10 lat.
Tęsknię…
Zmarła 2 sierpnia 2013 roku. Nie poszła do szpitala. Chciała w domu. Przy niej nauczyłem się jak ważne, by był ktoś, kto łagodzi ból. Podtrzymuje świadomość, by móc jeszcze porozmawiać, złapać spojrzenia. Być w pełni choć przez chwilę, jeśli dłużej się nie da.
Przez ostatnie tygodnie zawiesiłem pracę, nie zarabiałem, moja narzeczona mnie zostawiła, mówiąc, że oszalałem. Ciągle przy niej czuwałem jak członek rodziny.
Byli rodzice, siostra i młodszy brat. Brat teraz poszedł w moje ślady i studiuje medycynę. Przyjaźnimy się.
Jej ostatnią łzę ja złapałem.
Całowałem ją dopiero po śmierci. Po chłodnych policzkach na pożegnanie i na pogrzebie.
I tak stałem się zupełnie innym człowiekiem.
Lekarzem w małej przychodni. Przyjmuję starych ludzi na NFZ, nie prywatnie. Pracuję też w szpitalu. Widzę każdego, konkretną historię. Nie mam rodziny, więc mam dla pacjentów dużo czasu. Kochają mnie. Nie spieszę się i kasa nie przysłania chorych.
Karina wzbudziła we mnie lawinę miłości, której nie mogę przelać na nią, więc rozdaję w salach, w gabinecie, w szukaniu lekarstw, łagodzeniu symptomów.
Nikt chyba na świecie tak świadomie i z serca nie mówi: DZIEŃ DOBRY, z uśmiechem, każdego dnia.
20 miesięcy i 3 dni wystarczyło, by wzbudziło się we mnie powołanie.
Powołanie obok podziwianych, niewiele wartych dyplomów.