Gdyby istnienie świata zależało ode mnie, już dawno wysadziłbym ziemię w powietrze.

Tak pełnym nienawiści człowiekiem byłem chyba tylko ja. Nie mieściłem się w sobie. Rządziła we mnie agresja… nie tylko słowna każdego dnia.

Moja mama była nadopiekuńcza. Trzymała mnie pod kloszem. A ja dzieckiem wyjątkowo nieodpornym na krzywdę, głupotę.

Dorośli ciągle mnie pytali czemu się złoszczę. A ja się mściłem i atakowałem, myśląc, że to rozwiąże problem.

No i się wypaliłem. Wiele razy obiłem się o dno rozpaczy, niemocy, depresji. Gniew to wielki ogień, ale zostawia po sobie pustkę.

Szukałem sposobów, by go znowu wzniecić. By wskrzesić się do życia. Brałem psychodeliki. Trenowałem sztuki walki, by tam się wyżywać i nie mieć kłopotów z prawem przez rozboje i inne akcje.

Do tego wszystkiego byłem inteligentny. Emocjonalnie bardzo. Dlatego ludzi nienawidziłem. Widziałem dużo. Kłamstwa, intrygi, wszystkie gry, manipulacje od których robiło mi się niedobrze.

Właśnie dlatego gdyby istnienie świata zależało ode mnie, już dawno wysadziłbym ziemię w powietrze.

Moja dziewczyna zaszła w ciążę. Nie widziałem się w roli ojca. No ale cóż. Skoro się już stało? Jakoś to będzie.

Urodził się Wojtek. Ucieszyłem się, że to chłopiec. Z dziewczynką miałbym chyba większy problem.

Sam się dziwiłem. Lubiłem te momenty, gdy spał. Byłem przy nim. W pokoju półmrok. Gdy robił się niespokojny, chwytał mój palec i natychmiast zasypiał znowu.

Durne kołysanki z dzieciństwa mi się przypominały. A ta idiotyczna piosenka? Wkręcała się w mózg: „Z popielnika na Wojtusia iskiereczka mruga”.

Mój dzieciak był bardzo czysty. Bałem się momentu, w którym odkryje, że świat jest ohydnym, bardzo złym miejscem. Nie chciałem go trzymać pod kloszem, bo wiem czym to grozi, ale najchętniej ukryłbym w jakiejś dziurze, by nie musiał się rozczarować i przez to bagno przechodzić.

Ale takiego scenariusza nie wybrałbym nigdy.

W okolicach drugich urodzin okazało się, że ma guza. A znienawidzony przeze mnie świat mało pomysłów na leczenie. Nie muszę Ci chyba opowiadać co się wtedy ze mną działo. Wysadzałem każdego dnia ziemię, siebie, szpital, lekarzy, wszystkich kogo spotkałem na drodze.

Dziecko tak czyste. Nie zrobiło nic złego, a musi cierpieć. Zamiast słodyczy i zabawy leżeć z rurami, kablami i igłami w miejscu, w którym wszyscy mają w zasadzie nas w dupie.

I ta durna kołysanka wchodziła we mnie jak koszmar. I wciąż mi w mózgu grało:

„Już ci Wojtuś nie uwierzy

Iskiereczko mała.

Chwilę błyśniesz, potem gaśniesz,

Oto bajka cała.”

On gasł. Nie mogłem nic z tym zrobić. Wiedziałem, że po jego śmierci, jeśli naprawdę świat jest aż tak pochrzaniony, skończę ze sobą.

I tak bym zrobił. Gdyby nie to, że dzień przed śmiercią, trzymał mnie mocno za rękę. I opowiadał o Kimś kto ma ognistą sukienkę. I płaszcz pełen słońca, błyszczący. I że jest tutaj w sali.

On się przy tym uśmiechał i był tak spokojny. Tak spokojny. Ale tak spokojny jak ja nigdy wcześniej i do tej pory.

Moment śmierci był nie do opisania. W ciszy. Spokoju jakby świeczka zgasła. Lekko. To był piątek z samego rana. Bez szarpania. A jednak jakby ta sekunda zdetonowała…

Zdetonowała wszystkie ładunki świata na raz.

Bo mnie rozerwała. Otworzyła nową przestrzeń. Do której na chwilę za małym chłopcem, którego nie dało się zatrzymać,

zajrzała moja dusza.

Możliwe jest bycie tak czystym i pełnym pokoju.

Jego śmierć wysadziła poza rozsądek, porządek świata który znam.

Nie wiedziałbym o tym, gdyby nie mój dzieciak. Gdyby nie… mój Wojtek.

Napisz do mnie

Jeśli poruszyło Cię spotkanie pod drzewem figowym,
i chciałabyś, lub chciałbyś podzielić się swoją historią