Zostałem lekarzem, by dawać życie.

Spotkałem śmierć.

Pierwszego spotkania nie zapomnę nigdy.

Wciąż zastanawiam się, czy to ja popełniłem błąd?

Zrobiłem za mało albo za dużo, za późno zauważyłem objawy, podjąłem błędną decyzję.

Nie przespałem wiele nocy.

Nie tylko na dyżurach.

Ale i właśnie wtedy, gdy gryzły mnie natrętne myśli.

Wracały obrazy jak z wojny zmasakrowanych ciał na sorze, pękających pod moimi rękami żeber w trakcie reanimacji.

Od adrenaliny można się uzależnić.

Trzeba też wejść w system obrony.

Znieczulić się.

Wyłączyć emocje, zabić wrażliwość.

By nurkować na samo dno, przyjmować fale rozpaczy i wypływać na powierzchnię.

Stawać kolejnego dnia na straży ludzkiego życia, licząc się z tym, że będą kolejne ofiary.

Zarabiałem mnóstwo kasy.

W dodatku piąłem się po szczeblach naukowej kariery.

Podobałem się kobietom.

A byłem szorstki.

Rozładowywałem napięcie i wszystkich moich pacjentów w kobiecie.

Miałem ich wiele.

Spłodziłem dwójkę dzieci.

Dałem im biologiczne życie.

Hubert, gdy miał dwanaście lat, zaczął ćpać, zrozumiałem, że ojcem nigdy nie byłem.

Biologia to nie wszystko.

Emocje wyłączyłem.

Dzieciak obijał się o ścianę, którą stworzyłem.

Trudno poznać grób za życia, zwłaszcza gdy jest pięknym pomnikiem: sukcesu, pieniędzy, tytułów naukowych.

I mnie zdarzało się przyjść do pracy pod wpływem.

I przez tyle lat pracy, nauki, sympozjów zagranicznych, nie odkryłem, czym naprawdę jest śmierć i życie.

Choć przywróciłem czynności życiowe tak wielu ludziom. Podarowałem im kolejne lata.

Ktoś zmarł, bo dostał za mało leków.

Inni giną z powodu przedawkowania.

Umiera kobieta, bo się przeżarła, otyłość, nadciśnienie, cukrzyca, a na oddziale obok zabrała młodą dziewczynę anoreksja.

Dziecko ginie w wypadku samochodowym albo przykute do łóżka od urodzenia usycha z powodu ograniczeń i wad wrodzonych.

Nastolatek z nie swojej winy popełnia samobójstwo, a piętro niżej usuwa się niechcianą ciążę.

Stulatek się po prostu nie obudził, noworodek przestał oddychać zaraz po odcięciu pępowiny.

Mężczyzna miał zapaść, a inny w tym czasie udar.

Niektórzy umierali, choć symptomy nie dawały o sobie znać, a inni przeżywali, choć lekarze nie dawali szans.

Spotkałem tysiące ludzi, a wśród nich póki co tylko jednego człowieka, który naprawdę dawał życie: młodą lekarkę, mniej doświadczoną stażem i bez dokonań naukowych.

Co jak co, ale wiedziałem, że pracować mogę w różnych miejscach, ale nigdy w hospicjum dla dzieci.

Ona była tam od kilku lat.

Dyżurowałem z nią w szpitalu.

Obok różnych dylematów i problemów z pacjentami, w takich miejscach gotuje się również między nami.

Kłótnie, afery, gównoburze, nienawiść personelu, pielęgniarki kontra lekarze i wojny między oddziałami.

Tu ostrzał 24 h na dobę.

Doktor Śmierć.

Tak ją nazywałem.

Miała nieprawdopodobną umiejętność wprowadzania spokoju tam, gdzie zło ostrzyło kły.

Rozmasowania napięcia, pokazywania innej perspektywy.

Jakby była niedotknięta wielką raną straty.

Którą medycy noszą od pierwszego zgonu, przy którym musieli być.

Miała światło w oczach.

Podejmowała dobre decyzje tam, gdzie my, baliśmy się prokuratury. Lepiej zrobić więcej czynności, choć pacjent cierpi niż za szybko pozwolić mu odejść.

Ona spuszczała odważnie gilotynę na medycynę, tłumacząc na odprawie sens filozofii paliatywnej: dać człowiekowi najwyższy komfort życia, ale ochronić go przed uporczywą terapią.

Która nie da szans na funkcjonowanie, a jedynie przedłuży cierpienie.

 Zostałem lekarzem, by dawać życie.

Spotkałem Doktor Śmierć.

Odważną kobietę.

Zapytałem ją kiedyś, jak to się stało, że uchowała coś, czego nie umiem nazwać.

Życie w każdym spotkaniu z chorym, jego upierdliwą rodziną, personelem.

Spojrzała mi w oczy:

„Profesorze, to dar, który mi dały dzieci w hospicjum, do którego tak trudno znaleźć lekarzy.

Przeszłam formację, odkrywając, że śmierć może dawać życie, choć i u nas nie wszyscy są w stanie to odkryć. Wielu ludzi wypala się, bo nie potrafi wyrosnąć z siebie. To zabija od środka. Brak pokory i umiejętności przechodzenia przez kryzysy, konflikty. Brak przetrwania napięcia i zobaczenia, że to ja je napędzam. Swoim nieuporządkowaniem.

Śmierć daje życie, wtedy gdy umiera święty. Ktoś czysty. Dzieci mają to w sobie, zwłaszcza ułomne. U dorosłych trudno to zobaczyć. Dlatego tak trudno pracuje się na SOR-ze, oddziale intensywnej terapii”.

I choć w Boga nie wierzę, patrzę na Doktor Śmierć i wiem, że drugiej takiej nie poznałem, której nie jest w stanie żadna siła, wciągnąć w bagno negatywnej energii, strachu, poczucia winy, które mieszka u nas w dyżurkach, w salach chorych i jako jedyne ma się stale dobrze.

Napisz do mnie

Jeśli poruszyło Cię spotkanie pod drzewem figowym,
i chciałabyś, lub chciałbyś podzielić się swoją historią