Umarłam lata temu, ale zapomnieli mnie pochować. Wychowywałam się w klasycznym, patologicznym domu. Z ojcem na pokładzie, którego lepiej, by nie było. Z uciemiężoną matką, specjalistką od toksycznych relacji. Z przemocą słowną i bierną agresją wobec mężczyzn, którą przejęłam naturalnie, nie mając pojęcia, jak to jest kiedy w związku może być…? Normalnie.
Cała byłam utkana z obrzydzenia, z pewności, że na mężczyzn nie można liczyć, zrzucają odpowiedzialność, uciekają, drą mordę, gdy problem a kiedy powinni się wysłowić, milczą.
Przejęłam też niechęć do seksu, a jednak wciągnęła mnie szybko nieczystość. Przed osiemnastką wpadłam w ramiona starszego od siebie chłopaka. W podświadomości niechęć została, ale rozgrywała się walka z potwornym głodem miłości.
Urodziłam dziecko. Gdy się dowiedziałam jaka płeć, wypowiedziałam to na głos:
niestety syn.
W związku już w ciąży zaczęła się powtórka z rozrywki. Zarzekałam się, że nigdy nie będę jak moja matka, nie popełnię jej błędów. A mój facet? Kopiuj-wklej mój tata. Choć na zewnątrz wydawał się kimś zupełnie innym.
Wychowywałam więc syna sama. Z mężem na orbicie, na zupełnie innej planecie. Wciąż w napięciu, wciąż w konflikcie. Szantażowałam go seksem, poniżałam aż zaczęło się picie. Wolałam go nachlanego, nieprzytomnego niż dobierającego się do mnie. Pewnie sobie myślisz, co za durna baba: czemu go nie zostawiła? Właśnie. Też wciąż zadaję sobie to pytanie: jak silne jest to, co pozostaje w nas po naszym ojcu, po naszej mamie?
Ta atmosfera to był mój dom. Rozumiesz? Innego stanu rzeczy nie znałam.
Syna kastrowałam od samego początku. Całą agresję na niego przelewałam. Byłam surowa i wymagająca. Nadawałam mu na jego ojca. Odarłam z szacunku, dobrego imienia, wsączyłam w serce syna całą truciznę jak pajęczyca. A przy tym tak go owinęłam, że był moim ukrytym partnerem. Rozczulałam się nad sobą, robiłam z siebie ofiarę, nakładałam na niego ciężary i obowiązki które powinien wypełniać dorosły mężczyzna, jego ojciec. Dodatkowo jako mały chłopiec musiał stawać w mojej obronie. A ja podświadomie karmiłam się jego nienawiścią do ojca. Gdyby to była tylko moja popieprzona historia, nie dzieliłabym się nią.
Ale takich kobiet jak ja… kąsających szerszeni, zranionych na wylot jest cała masa. Spotykam je na każdym kroku. Nie chcę mówić, że wszystkie są feministkami, nie lubię generalizowania, ale o sobie mogę tak powiedzieć. Byłam gotowa przelać krew, by wyzwolić w końcu kobiety z zaklętego kręgu przemocy domowej, zniewolenia przez mężczyzn. Tylko nie zauważyłam momentu, w którym stałam się karykaturą kobiety. I przed walką ze światem nie odpowiedziałam sobie na pytanie: co to właściwie znaczy nią być? Do czego powinnam dążyć? Siebie nienawidziłam. Innych kobiet tak naprawdę też. Cała byłam gniewem. Wciąż dominował we mnie wstręt do całej rasy ludzkiej.
Walczyłam z mężczyznami, próbując być jak oni. A więc nie byłam ani kobietą ani mężczyzną. Kimś pomiędzy? Kobietą w spodniach, żądną zemsty, chcącą być jak mężczyźni, jednocześnie ich nienawidząc. Pękłam, gdy mój syn popełnił samobójstwo. Byłam pewna, że jest moim całym światem. To jemu się poświęcałam, dla niego się zarzynałam. Nie widział sensu w swoim życiu. I mam w tym swój ogromny udział. Tylko prawda uzdrawia. Dlatego moja opowieść jest tak szorstka, może trudna dla Ciebie do przebrnięcia.
Ale zaczekaj.
Za mną długa droga. Najpierw przez gąszcz psychotropów, by w ogóle unieść ból straty. Potem terapii, jednej, drugiej, trzeciej. Aż w końcu trafiłam do grupy dla kobiet przy kościele, którą prowadziła starsza kobieta. Doświadczona przez życie. Tak pełna pokoju, pogody ducha i światła w zmarszczkach, że nie umiem tego opisać. Przeciwieństwo mojej matki – uciemiężonej katoliczki, wciąż smutnej ofiary losu. Pani Stasia to najpiękniejsza z kobiet, jaką kiedykolwiek poznałam. W starości się stroiła, zawsze w klipsach, z czerwonymi ustami, z włoskami niefarbowanymi, ale podlokowanymi, w spódniczkach, zawsze w spódniczkach i to najlepiej w kwiatki. Ale najważniejsze było w środku. Tak płodna i dająca życie wszystkim kogo spotka i z umiejętnością, która mnie do dzisiaj uzdrawia. W pełni matka… która słyszy płacz, każdy płacz… nawet ten ukryty w głębi serca, schowany nawet przed samym sobą.
Gdy pierwszy raz mnie zobaczyła, przytuliła. Zaparzyła herbatę i cała stała się uchem. W tle było słychać zegarek, ale ona była poza czasem. Ja jeszcze nic nie powiedziałam, a już wybuchłam płaczem. A ona wiedziała, po prostu wiedziała. I nazywała rzeczy po imieniu. Opatrywała słowami moje rany, wrzody, cuchnące i ropiejące w duszy. Na wszystko miała lekarstwa, okładała ciepłym spojrzeniem, nie odrzucała. I była tak mocna w tym. Tak mocna… że żadna siła nie może się z tym równać. Przy niej zaczęłam odkrywać, co to znaczy być kobietą i stawać się nią. Czyli kimś zupełnie innym niż mężczyzna. I jak bardzo w dzisiejszym świecie poplątana jest ta sprawa. Jak wiele straciłam już w dzieciństwie przez brak przykładu i wychowania. Nie miałam jak rozkwitnąć.
Umarłam lata temu, ale zapomnieli mnie pochować. Dzisiaj mam 53 lata. I w wielkich bólach rodzę się od nowa. Wsłuchuję się w swój płacz, ocieram łzy małej dziewczynki, wracam do wszystkich scen, zbieram pióra podciętych skrzydeł, odbudowuję to, co straciłam i próbuję patrzeć na siebie czule. Pani Stasia posprzątała moje mroczne wnętrze. Zawiesiła firanki, otworzyła okno na perspektywę, którą ciągle poznaję. Podkłada wciąż ogień, bym w chłodzie mojego serca, miała choć trochę ciepła.
I opowiada mi o wieczności, gdzie jest mój syn. I wciąż powtarza…
„kochanie, nie przestawaj iść, zdobywać siebie, odkrywać skarby. Śmierć niczego nie kończy. Śmierć niczego nie kończy.”