Wstałem jak zwykle, osunąłem się. Przebudziłem w szpitalu na SORze.
Zatrzymało się to, co kręciło od tylu lat.
Pomogłem w swoim życiu setkom, a może tysiącom osób.
Miałem swój prywatny gabinet terapeutyczny.
Odsłaniali się przede mną obcy ludzie.
Z największych zranień, intymności.
Bardziej niż przed żoną, bardziej niż przed mężem.
Poznawałem najbardziej zawstydzone zakamarki historii, nagość która powinna budować więź z kimś kogo się kocha.
Część osób stawała się uzależniona od spotkań ze mną.
Przechodziłem intensywny proces wypracowania metod, by nie szkodzić.
Błąd w mojej sztuce nie tak widoczny jak w przypadku lekarza, pielęgniarki.
Większości osób już nie spotykałem po zakończeniu terapii.
Nie mam informacji na ile trwałe było moje wsparcie, w którą stronę popchnęło a przed czym powstrzymało.
I gdyby nie to że moje życie się zatrzymało, nie zobaczyłbym w jak dramatycznej jestem sytuacji.
Ja.. szanowany specjalista, który za 50 minut konsultacji mógł brać spokojnie 200, 300 zł od złamanych przez los ludzi, zrozpaczonych, zagubionych.
Byłem dobry w swoim fachu, szanowany, wiele dodatkowych fakultetów, studia psychoterapii.
Napakowany spojrzeniami ludzi na dnie, którzy mi ufali, dziękowali, chwalili za moją mądrość, zostawiali informacje, że gdyby nie ja… skończyliby swoje życie.
Nie zauważyłem momentu w którym stałem się „zbawicielem”.
I gdyby nie moja choroba, nie odkryłbym najbardziej gorzkiej prawdy.
Nastała cisza.
Tęskniłem za nią przez wszystkie dni. Kołowrotek pracy rozkręcony. Gabinet otwarty od rana do wieczora, a i w soboty.
Dobrze mi się wiodło. Sporo roboty, codziennie karmiony podziwem i uznaniem.
To taka adrenalina, jestem potrzebny, no i przeogromna pycha… że beze mnie świat się zawali.
Nastała cisza. Zostałem sam. Niepotrzebny.
W gabinecie nie zapaliło się światło.
Choroba uniemożliwiła pracę.
Klienci… bo tak nazywałem wszystkich tych ludzi, znaleźli nowych specjalistów.
Jak się okazało bez większych przeszkód.
Uwierzyłem, że jestem stworzony do wielkich rzeczy, pomagania innym, a więc własny syn na drugim miejscu.
Miałem wpisany czas z nim w harmonogram jak dla klientów. Inaczej się nie wyrabiałem.
Żona jest przedstawicielem handlowym, więc układ idealny. Pochłonięta pracą.
Czy ja ją w ogóle jeszcze znałem?
Syn nie przyszedł do szpitala przez parę dni. W poniedziałek tu wylądowałem, a dla niego od lat czwartki rezerwowałem. Po południu dwie godziny. Potem szedłem na grupę wsparcia.
Syn nauczony zajmowaniem się sobą, samodzielności. Nie zrezygnował z własnych aktywności.
Zraniło mnie to bardzo.
Choć nie powinienem się dziwić.
Lekarze zaczęli rozkładać ręce, mówić, że nie mogą zrobić niczego więcej.
Śmierć zaczęła walić w moje drzwi.
Strąciła dyplomy, certyfikaty ze ścian.
W kluczowym momencie nieprzydatne.
Mam wiedzę, teorie i serce…
niepoznane serce, zupełnie nowe emocje i stany przekraczające wszystko, co znam.
Śmierć pokazała, że gdyby nie ci ludzie, ich nieszczęścia nie miałbym tego, co mam.
To oni, każdy z osobna, dając mi siebie, pozwalał na doświadczenie, zdobywanie wiedzy, mądrości, lat pracy, którymi się szczyciłem.
Bez skrupułów podnosiłem ceny.
Wszyscy tak robią.
Ani razu nie zastanowiłem się nad tym, że to handel.
Wymiana towaru. Zupełnie jak w robocie żony.
Mój handel w białych rękawiczkach, bardzo nierówny.
Bo ja kierujący ludzi i to skutecznie, wyciągający z niejednej traumy, ale jednak zamknięty, nieodsłaniający się.
I co najgorsze… najgorsze…
to nie było bezinteresowne.
Więcej dostałem, niż dałem.
I nie chodzi nawet o pieniądze.
Kim ja jestem?
Że tych wszystkich ludzi potrzebowałem, by odkryć siebie?
I czy jest coś co dałem, tak po prostu przez te wszystkie lata nie otrzymując niczego w zamian?
Coś co by mnie nakarmiło, dało ulgę rozpalonemu sercu, pełnemu lęku przed umieraniem.
Nie jestem gotowy na ten egzamin.
Ja?
Tak ja.
Który tak wiele wie o człowieku.
Wyciągał nie jednego z tarapatów.
Zaniedbałem ojcostwo na rzecz innych ludzi. Bo w czterech ścianach domu nie było wymiany, niczego co mogłoby podłechtać moje ego.
Zostałem sam.
Nagi.
Ze śmiercią, która siedzi przy mnie blisko.
I wciąż opowiada mi o pułapkach zła, w które wpadłem w zagubionym świecie.
Czemu tak późno, czemu dopiero teraz nie mam wątpliwości, że aby pomagać, potrzebne jest ubóstwo, rezygnacja z siebie, nie handel, nie wymiana.
Ewentualnie dobrowolny dar wdzięczności, ofiara tego kto sam uznaje czy spotkania ze mną były cokolwiek warte.
Miałem zamknięte serce nieznające miłości.
Wdrapałem się na wyżyny kosztem innych ludzi.
I gdy wyznałem to koleżance terapeutce, wyszła nabuzowana, dała wykład, że przesadzam, ludzie sami z siebie przychodzą do nas, chwytają brzytwy, szukają ratunku.
Zamilkłem.
Rozmowa nie ma sensu.
Śmierć odsłania prawdę.
Przez lata „pomagania” innym, nie udało mi się usłużyć nikomu.
Dziś gdybym mógł, chciałbym służyć.
I nic nie dostać za to.
Mieć nazwisko nieznane, być niedocenionym,
za to tatą 24 godziny na dobę, mężem dla kobiety której ślubowałem wierność i że jej nie opuszczę.
Emocjonalnie już dawno ją opuściłem.
Być dla przyjaciół, móc też się przed kimś odkryć… zrzucić tę zbroję fachowości, profesjonalizmu, narzędzi.
Stać się człowiekiem, człowiekiem z krwi i kości,
który nie za pieniądze, nie dla uznania,
a z miłości… oddaje siebie.
Oddaje siebie, nie goni za pieniędzmi.
Jak niegdyś mędrcy, asceci przez lata na pustyni
nauczyli się umierać, tracić wszystko,
dlatego byli tak czyści… i skuteczni.