Jestem lekarzem, z dwudziestoletnim stażem.

Jedną z najlepszych studentek, wybijałam się intelektem.

Uczę się do dziś. Sympozja zagraniczne, doktorat, habilitacja, jedna, druga specjalizacja.

Organizm człowieka jest skomplikowany, wciąż niepoznany.

Nie wiem, jak wiele razy przeze mnie badany,

a ile razy ratowany.

Jednak zdecydowanie bardziej skomplikowany…

Ból psychiczny.

Bardzo późno uświadomiłam sobie w jak wielkim cierpieniu żyłam.

Złożony zespół stresu pourazowego. Tak to się obecnie nazywa.

Objawy?

Podstępne i ukryte. Nie da się zrobić na nie badań laboratoryjnych. Przyłożyć głowicy USG do duszy. Popatrzeć co umiera, co już cuchnie.

Trudno wychwycić przemoc psychiczną, jeśli była z kimś od zawsze.

Człowiek myśli, że tak już po prostu jest. Mózg rozumie taki stan jako naturalny.

Mało tego!

By przetrwać w trudnych warunkach zapisał w sobie:

„dzięki temu żyję”.

Mnie nosiła pod swoim sercem, karmiła, tresowała do swoich potrzeb narcystyczna matka.

Nie była dla mnie, ale ja dla niej.

Jak pojemnik na odpadki, uczucia, których w sobie nie mieściła. Lalka do spełniania jej oczekiwań.

Kobieta niezdolna do miłości. Wciąż szukająca siebie.

Okradała mnie z moich sukcesów, przypisując je sobie. A porażki? Najdrobniejsze upadki?

Wpadała w amok, lament.

Świat się walił.

Dbała tylko o to: „co inni o nas pomyślą”.

Poniżała mnie, krytykowała, za nic nigdy nie pochwaliła.

Wyrobiłam w sobie mechanizm dawania z siebie ponad siły.

Mama zawiesiła poprzeczkę na tyle wysoko, że nie byłam w stanie doskoczyć.

Uzależniłam się od tego treningu.

Dzięki temu w szkole miałam rekordowe wyniki.

Wygrywałam olimpiady. Pracowałam jak maszyna ponad normę już od podstawówki.

Książki, konkursy, nauka, dodatkowe zajęcia.

I coraz większe poczucie pustki.

Wszystko dawałam z siebie, ale nigdy mnie nie pochwaliła.

Dla dziecka to jasny komunikat: „do niczego się nie nadajesz. Tyle robisz, a na nic się zdaje”.

Okładała ciągłą krytyką: „jesteś za gruba”, „dostałaś 4, jak mogłaś przynieść mi taki wstyd!”, „jesteś leniwa”.

Za to przy obcych ludziach stroiła się mną. Opowiadała o swoich wyczynach matki zbawicielki i o moich wynikach.

Jestem lekarzem, z dwudziestoletnim stażem.

Jedną z najlepszych studentek, wybijałam się intelektem.

Uczę się do dziś. Sympozja zagraniczne, doktorat, habilitacja, jedna, druga specjalizacja.

Organizm człowieka jest skomplikowany, wciąż niepoznany, nie wiem jak wiele razy przeze mnie badany, a ile razy ratowany.

A ból psychiczny…?

Nie potrafiłam ucieszyć się ze zdanych egzaminów. Nawet odbierając tytuł doktora, byłam wewnętrznie cała zalękniona.

Jakby głos krytyki mojej matki wciąż był przy mnie, wprowadzał mnie we wstyd.

Ja się wstydziłam! Ludzie mi gratulowali, a ja nie wiedziałam, gdzie się skryć.

Około czterdziestego roku życia, zorientowałam się dopiero, co przeżywam.

Całe moje życie towarzyszyła mi pewność, że nie wystarczam, jestem gorsza. A nawet jeśli coś się udaje, to nie moja sprawka.

Odbierając laury, czułam się jak… OSZUSTKA.

W dorosłym życiu już nie matka, ale ja.. powtarzałam sobie, że… na to nie zasłużyłam, pewnie to pomyłka.

Nigdy się z siebie samej nie ucieszyłam.

Do pracy przychodziłam zimna, pełna napięcia. Doceniana, ale nielubiana. Wprowadzałam nerwową atmosferę wśród personelu medycznego. Jak w wojsku. Na poligonie.

A przy tym gdy pacjent umierał, schodziłam w mojej głowie na dno piekła.

Wyrobiłam w sobie mechanizm zamrażania. Z jednej strony stawałam na wysokości zadania, nie rozsypywałam się przy innych.

Z drugiej… jak w dzieciństwie, w zamkniętym pokoju, gdy nikt nie widzi, wyłam, obgryzałam paznokcie, robiłam coś, co na zewnątrz mnie skrzywdzi, by zmniejszyć ból psychiczny.

Cięłam się, piłam alkohol, uprawiałam kompulsywny seks.

I nie spotkałam nikogo kto by…

Uznał.

Tylko tyle.

Uznał, jak bardzo cierpię.

Moja kariera, wykształcenie znacznie utrudniły proces zdrowienia.

Bliscy znajomi, gdy próbowałam się zwierzyć, mówili…

„Ty? Nie wierzę. Chyba przesadzasz”.

Milczałam. Chowałam swój świat. Grałam kogoś kim nie jestem.

Aż w końcu wylądowałam u psychiatry.

W gabinecie?

Nie.

Od razu na oddziale.

Po nieudanej próbie samobójczej.

Trauma ma to do siebie, że uruchamia w najmniej spodziewanych warunkach.

Zmarł pacjent. Nie miał szans przeżycia. Nie pierwszy i nie ostatni na moim dyżurze.

Miałam takich przypadków wiele.

A jednak… to była kropla, która rozwaliła skałę.

Emocje sparaliżowały mnie zupełnie. Wprowadziły w otchłań. Jakbym ja… go zabiła. Potwornie się winiłam. Obezwładnił mnie smutek, lęk. Dochodziły do mojej głowy irracjonalne oskarżenia.

Dobiły mnie.

Tak wygląda spotkanie z diabłem?

Czułam jakby ktoś zamknął mnie w klatce. Bił. Poniżał.

Wyciekły informacje do środowiska lekarskiego o moim stanie.

Rozumiesz chyba, że to jak zdarcie skóry. Upokorzenie. Szanowana doktor, wykładowca nie daje rady. Dostała w głowę.

Dziś dziękuję za to zderzenie z ziemią.

Na oddziale zdiagnozowali mój problem.

Pierwszy raz ktoś zaczął uznawać moje cierpienie. Lekarz powiedział wprost: „Ktoś taki jak Pani żyje w piekle latami.”

Płakałam jak dziecko.

Nie wiem przez ile godzin.

Poszłam na terapię.

Rozpoczął się długi proces.

Jestem lekarzem, z dwudziestoletnim stażem.

Jedną z najlepszych studentek, wybijałam się intelektem.

Uczę się do dziś: cieszenia z drobnych sukcesów, patrzenia na siebie wyrozumiale i czule, wyciszania krytyka w głowie, niezasysania poczucia winy za wszystkich innych wokół, uspokajania lęków, które nie pozwalały mi tak wiele nocy spać, patrzenia na swoje rany jak patrzy pielęgniarka, robiąc opatrunek.

Wróciłam na oddział. Ten na którym pracuję.

Część kolegów miała nadzieję, że mnie wygryzie ze stanowiska.

A ja stanęłam przy nich odważnie. Na odprawie odsłoniłam spory kawałek mojego serca.

Do tej pory to robiłam z pacjentami, ustawiając leczenie, tłumacząc studium przypadku.

Rozłożyłam siebie na czynniki pierwsze.

Przeprosiłam za ciągłe napięcie, nerwowość, wahania nastrojów przez wszystkie lata.

Nie zapomnę tamtego dnia.

Spadły nam identyfikatory z fartuchów.

Tytuły naukowe z oczu.

Każdy zaczął się dzielić tym, z czym sobie w naszej pracy nie radzi.

Jak traumatyczna była śmierć kogoś…

Wymieniali z imienia, nazwiska, sypali datami.

Wyszło na jaw, że byliśmy…

w naszym zespole, okryci doktoratami,

potwornie cierpiący wewnętrznie,

bez lekarstwa,

zupełnie sami.

Napisz do mnie

Jeśli poruszyło Cię spotkanie pod drzewem figowym,
i chciałabyś, lub chciałbyś podzielić się swoją historią