Królem nie byłem, ale ludzie mi się kłaniali. I politykiem nie byłem, ale miałem władzę. Bogiem też nie byłem, ale za Niego się uważałem. Ode mnie zależało…

ludzkie życie.

Mam sporo lat, sukcesów na koncie. Niezliczonych dni za sobą i krwawej żądzy bycia najlepszym, zapamiętanym na świecie.

Byłem szefem kliniki. Najlepszym specjalistą w swojej dziedzinie. Wychowałem pokolenia lekarzy. Wielu z nich do dzisiaj marzy, by być takim jak ja, zdobywać takie dyplomy, prestiżowe nagrody.

Kształtowałem MYŚL, zachowania, procedury… osobiście zakazywałem WITANIA się lekarzy z pacjentami, przełamywania barier. Nawet bycia zwyczajnie uprzejmym, miłym.

Wciąż miałem wyśrubowane wymagania, chciałem, by jak najmniej z nich dostawało się na moją specjalizację. To podbijało mój prestiż. Lubiłem patrzeć na studentów jak na gladiatorów, którzy zabijają się, podkładają świnie, byleby uczyć się przy mnie.

Niewiele różniłem się od Nerona. Podobne rozrywki miałem, choć przez ten cały czas sobie tego nie uświadamiałem.

Wciąż towarzyszył mi ogromny głód… uznania, podziwu. Za mało mi dziękowali, nie byli wystarczającą wdzięczni… pacjenci, rezydenci, wieloletni współpracownicy, w końcu nawet żona, moje dzieci.

Wyhodowałem tak wielką pychę, że naprawdę dziwne, że przez te wszystkie lata ani razu się o nią nie potknąłem.

Mam za to teraz sporo czasu. Jestem niedołężny, w sędziwym wieku. Przed samobójstwem blokuje mnie jedynie lęk przed plotkami, że tak szanowany, wybitny człowiek… skończył, mając siebie za nic.

Widzę za to z perspektywy pacjenta wszystkie swoje błędy i choroby służb medycznych. Osobiście lecząc ludzi, zarażałem całe pokolenia tym wirusem… Bojkotowałem nazwę: SŁUŻBA ZDROWIA.

WARA! Jakby ktoś przy mnie tak powiedział. JAKA SŁUŻBA!!! Opieka zdrowotna, ochrona zdrowia… już lepiej.

Ale służba? A tfu! Wypchaj się! Tu doktory i profesory z najwyższej półki. Ludzie skomleli miesiące pod gabinetem, płacąc grube pieniądze, bym przez 10 minut popatrzył w wyniki. A ja brałem przypadki już na pewnym etapie, których prawdopodobieństwo było największe, że będzie sukces.

Sukces to pierwsze… czym się kierowałem. Beznadziejne przypadki zostawiałem tym, co się dopiero uczą. Ja już się namęczyłem.

No i dzisiaj jestem beznadziejnym przypadkiem, który zbyt długo żyje. Żałuję, że nie umarłem na jakiejś wojnie, w słusznej sprawie. Za to gasnę z dnia na dzień. Trzymałem się pracy, jak długo ciało było sprawne. Intelekt do dzisiaj śmiga jak należy. To nagroda? Przekleństwo? Dzisiaj widzę wszystko wyraźnie.

Miałem szansę wychowywać lekarzy, którzy służą na najważniejszej warcie człowiekowi, dzięki którego chorobie… możemy stawać się coraz lepsi. A nie odwrotnie… Nie my dla niego, ale on dla nas.

Wtedy może nie przeoczylibyśmy tak wielu ostatnich chwil kogoś kto liczył… liczył na nas.

Łagodzenie bólu i cierpienia byłoby najważniejszym kryterium, główkowanie co jeszcze zrobić, by podnieść jakość życia każdego

KAŻDEGO

KAŻDEGO

po kogo śmierć przychodzi powoli i kawałek po kawałku zabiera resztki sił.

Przechodzę to teraz sam. Na szczęście wiem, jakie leki, procedury podpowiadać, bym poczuł się, choć trochę lepiej.

Ale mur i znieczulica pomiędzy chorym a specjalistą to moja spuścizna. Część z młodych ludzi już nawet nie kojarzy mojego nazwiska, moich opracowań.

Medycyna szybko się rozwija, umarłem w świecie, któremu oddałem życie, jeszcze będąc na świecie.

I to mnie zabija.

Bo pomyliłem się.

Wybrałem priorytety i zasady, które niosą śmierć. Zabierają życie.

Nikt już nie chce mnie słuchać… ale gdybym tylko mógł raz jeszcze przeżyć życie… to chciałbym służyć

chorym ludziom, walczyć ze swoją chorą żądzą.

Jest mi wstyd za nagrody. Przypomina mi się cała rzesza ludzi, których pogrzebałem zamiast im pomóc, byle wyróżnienia zdobyć albo zbyt długo przytrzymywałem na świecie, bo potrzebni byli do moich badań.

Mam nadzieję, że nie ma życia po śmierci, bo nie wiem, jak spojrzę im w oczy.

Czy mam faktycznie chociaż skrawek osiągnięć, który w obliczu skończonego życia daje mi spełnienie?

Nie. Nie mam.

Intelekt dostałem za darmo, warunki do nauki też. Zdrowie mi dopisywało nie dlatego, że wybitnie się o to starałem.

Miałem szczęście? Czy pecha?

Szkoda że w młodym wieku nie przytrafiła mi się jakaś choroba. Gdybym sikał pod siebie, od ludzi zależał i poczuł smak upokorzenia, miałbym szansę być lekarzem, a nie… MIEĆ PACJENTÓW do swoich celów.

A więc wiem…

wiem… naprawdę wiem, że…

Sługą bezużytecznym jestem. Wykonywałem tylko to, co należało było…

Szkoda tylko, że nic mnie w porę nie zabolało, bym w pierwszej kolejności stawał się człowiekiem, idąc do umierających, cierpiących ludzi.

Szkoda, że nic mnie w porę nie zbudziło.

Napisz do mnie

Jeśli poruszyło Cię spotkanie pod drzewem figowym,
i chciałabyś, lub chciałbyś podzielić się swoją historią