Kiedy widział „świecitałki” przed świętami na drzewkach, dachach stawał w miejscu jak zaczarowany.

Mieszkaliśmy w małym mieszkaniu na 10 piętrze. Mocno zagraconym, ale… przy jego łóżku przed świętami musiały być koniecznie lampki.

Gasiłam, bo nie spałby, mógł się gapić godzinami.

W grudniu o 4 nad ranem czekał już w szaliku, rękawiczkach i kombinezonie (za dużym) z dwoma lampionami.

„Dziecko, czemu Ty nie śpisz…” – a on taki podekscytowany. Zanim się urodził, byłam śpiochem, w weekend nikt przed 12 nie zwlókłby mnie z łóżka…

po jego urodzinach marzyłam o takim dniu. Maciek miał inny styl. Nie wiem za kim. Chodziłam więc na roraty, nawet w soboty. Ledwo, ledwo jak za karę.

Kiedy kościół był zupełnie ciemny, on z tą swoją lampką w pierwszym rzędzie za Księdzem, z rumieńcami na policzkach, rozglądał się po całym kościele…

Ryzykowałam sporo, bo u niego każda infekcja jak wyrok. Chorował na serce od urodzenia. Czekaliśmy na przeszczep… telefon który wszystko zmienia: z informacją: jest dawca.

Zdawałam sobie sprawę, że to gra nie fair… dziecko za dziecko.

Potrzebował przecież serca dziecka.

Wymyślałam mu bajki o świetlikach. Najbardziej je lubił.

„Mamo… a czemu ja nie mogę trzymać ich w słoikach?”

W grudniu, zwłaszcza po południu i wieczorem na starym mieście oczy świeciły mu się bardziej niż wszystkie ozdoby.

„Jak tu ślicznie… świecitałki mrugają do nas!”

Przynajmniej raz w tygodniu musieliśmy przypominać sobie historię dziewczynki z zapałkami.

Te ostatnie święta wyjątkowo zapamiętam. Prezenty go cieszyły, wszystkie… a zwłaszcza kinder niespodzianki. Nigdy nie miał jakiejś wielkiej zachcianki.

Najbardziej rozczulał mnie widok, kiedy zamiast przed telewizorem, komórką, siedział pod choinką. Oglądał „świecitałki” jak „przebijają się przez bombki i jego w nich widać.”

(to cytat).

Nie wiem, jak to możliwe, ale ja wiedziałam, że nie uda się go uratować.

Łudziłam się, wyłam po nocach i jednocześnie winiłam za czarne myśli.

Po naszej ostatniej wigilii zapaliłam mu lampkę, która odbijała kosmos na suficie. Położyłam się koło niego. Tak zasnęliśmy…

ale zanim… powiedział:

„Mamo… wiosna i lato są super, Ty lubisz kwiatki, ja wolę jak drzewa są gołe i mają świecitałki.”

Przypominał zimowe drzewo, które na chwilę przed pełnią swojego życia świeciło już tak bardzo, że …

No właśnie.

O śmierć nie pytał. Raz tylko kiedyś, kiedy słyszał jak lekarz mówi, że operacja może się nie udać, popatrzył mi w oczy, przytulił się i walnął zdaniem z całej siły:

„czy kiedy jest się w niebie można dom odwiedzać?”

Nie wiem, ile razy moje serce pękło. I dziwię się, że to przeżyłam.

I dlaczego on nie?

Pamiętam uderzenia jego serca jeszcze w moim brzuchu, na USG.

Dzisiaj zapalam mu lampki, jego świecitałki nad grobem. Przynoszę też takie bezprzewodowe. Z daleka je widać.

W grudniu rany otwierają się, dusza rozerwana jakby od nowa… ale i uśmiecham się, gdy widzę przystrojone drzewa…

Łzy lecą strumieniami.

Ciemno, nikt nie widzi.

Sama snuję się po mieście i przypominam… bajki które wymyślałam o świetlikach, co odlatują pewnego dnia i zmieniają się w gwiazdy… Na roraty wstaję chętnie, tam go spotykam jakoś głębiej.

Mały książę: moja licealna „wpadka”, młoda, samotna matka… z życiem wywróconym do góry nogami…

Z miłością tak wielką, że nie da się wyrazić jej słowami…

Do Maciusia pierwszego i jedynego… chłopca… z zapałkami.

Napisz do mnie

Jeśli poruszyło Cię spotkanie pod drzewem figowym,
i chciałabyś, lub chciałbyś podzielić się swoją historią