Słońce omdlało.
Wszystko w jednej chwili się rozpadło, gdy do mnie dotarło jedno zdanie.
„Umiera Pani.”
Zatkało mnie. Diagnoza w wieku 35 lat. Dwa słowa wypadły z ust lekarza wcześnie rano. Miał pecha na swojej zmianie. Był może w moim wieku, więc unikał mojego wzroku, moich oczu.
Jakby wiedział, czuł, choć nic nie powiedziałam, że właśnie świat mi się załamał.
Cisza się rozsiadła między nami. I zaczęła się tak rozpychać łokciami, że wygnałam ją pytaniem: „ile mam czasu i jak szybko stracę siły?”
Nie umiał powiedzieć. Miotał się, ale raczej miesiące nie lata.
Słońce omdlało z samego rana. Ciemno się zrobiło i zimno jakby to jedno zdanie już mnie zabiło. Co robić? Dokąd pójść? Jak się otrząsnąć? Wracałam jak pijana, naćpana. Zostawiłam samochód na parkingu i nie mogłam do niego trafić.
Nie pamiętam nawet jak wróciłam do domu. Cud, że nie spowodowałam wypadku.
W pokoiku spał mój synek. Trzyletni chłopiec o imieniu Tymek. Przytrafił nam się po latach starań. Bycie mamą to było dla mnie największe, najpiękniejsze z zadań na świecie. Mój mąż w kwiecie wieku. Ja też. Dlatego pytałam siebie…
jak może pomieścić się w człowieku w moim wieku umieranie ?
Co się ze mną? Co się z nimi stanie?
Dzień końca świata ma to do siebie, że burzy całość. Rozpada się na kawałki to, co się tworzyło, co się znało.
Trzeba odczekać ten moment aż zupełnie zaciągnie się ciężka, czarna kurtyna przed oczami. Po jakimś czasie zaczniesz widzieć wyraźnie w mroku. Jak mój mały Tymek, który boi się być sam w pokoju o zmroku.
Nie raz siedziałam z nim, by się oswoił. Specjalnie nie zapalałam światła. Czekaliśmy na chwilę, kiedy w nocy zaczną wyłaniać się kształty. Uczyliśmy się je rozpoznawać. Noc w pewnym momencie przestaje być taka straszna.
Tamtego dnia zamknęła się przede mną przyszłość, marzenia, plany. A więc jedyna opcja jaka mi została, to odwrócić głowę i popatrzeć na dotychczasowe życie.
Biorąc pod uwagę liczbę dni… 35 lat… to szmat czasu, doświadczeń, zmagań, wylanych łez, szarych dni bez liku, które mnie najbardziej bolą, bo do nich nie mam w pamięci dostępu.
I kurczę tak mało, tak mało chwil… w których byłam szczęśliwa… po prostu.
Zawsze coś mnie zżerało od środka albo przychodziło z zewnątrz. Zabierało radość życia. Byłam mocno zakompleksiona. Pochodzę z bardzo ubogiego domu, gdzie tata pił, więc leczyłam się z syndromu DDA, szukałam w tych ranach sił przez długi czas, ale diagnoza znowu wbiła mnie na dno… byłam przekonana, że to za jakąś karę, wróciły dawne demony.
Totalna bezradność i lęk mrożący krew w żyłach. Mężowi nie byłam w stanie tego powiedzieć, więc pokazałam wynik.
Słońce omdlało. W jednej chwili. I w jego świecie. Zgasły mu oczy i zalały się tak wielkim deszczem, że to chyba zabolało mnie jeszcze mocniej. Nie chciałam go opuścić, a z dnia na dzień czułam, że odlecę… choć tego nie chcę.
Przyszedł czas na koniec świata mojego małego dziecka. Widział, że mama często słaba. Nie odprowadza już do przedszkola, w których robił pierwsze kroki. Musiałam znaleźć sposób, by wytłumaczyć mu, że zniknę, nie spotkamy się fizycznie, ale będę przy nim.
To przerasta.
To przerasta.
Mój Boże.
To przerasta najbardziej.
Było wiele prób, zabaw na niby… A on dorastał zbyt szybko, przestał w mgnieniu oka być naiwny.
Generalnie ludzie się ode mnie odwrócili. Przyjaciele, znajomi… nie pomieścili tego w głowie i tak się przestraszyli, że tak po prostu, o… można odejść, że nie chcieli patrzeć na ten proces.
Pomogła mi przygotować się do tej podróży jedna rozmowa. Jedna wystarczyła. Może dlatego że wokół panowała zmowa… zmowa milczenia i ściema że „wszystko będzie dobrze'”.
Do mojej samotni weszła starsza pani. Której wyznałam wszystko w czasie przypadkowego spotkania na cmentarzu. Często tam chodziłam, jak jeszcze mogłam. Leżał tam mój brat, co się martwy urodził i dziadkowie.
A ona siedziała dwa groby obok na ławeczce i opierała się o laseczkę. Zaczęłam mówić do siebie bardziej niż do niej, bo nie mogłam się w sobie pomieścić. Wzrok miałam tępy, utkwiony w zdjęcia moich bliskich na pomniku. Nie odważyłam się nawiązać z nią kontaktu wzrokowego, nauczona, że każdy unika… patrzenia w głąb umierającego.
Ale ona patrzyła. Wbiła we mnie wzrok jak laskę w ziemię. Nie drgnęła. Przetrzymała wszystkie mocne słowa, moje lęki i obawy. Łzy i szloch. Powiedziałam nawet, że siebie nie kocham i boję się, że jak spotkam Boga, który jest Miłością, to nie uwierzę, że zasługuję na takie szczęście.
I że dopiero teraz rozumiem i cieszę się, jaki to skarb, że przyszedł na świat mój brat, choć tak krótko żył. Jakby los mi go dał… właśnie na ten czas…
Jej słońce nie omdlało. Wręcz przeciwnie. Zapaliły się jej oczy. Odważyłam się spojrzeć na nią a ona dalej nie przestawała patrzeć na mnie i się uśmiechać.
Zrobiło się ciepło. Jakby miała w sobie ogień, który spala to wszystko.
Cisza znowu wkradła się między nas, ale już inaczej… tak bardzo lekko. Nie wiem ile łez wylałyśmy obie, ale po dłuższym czasie wyznała mi, że od lat czeka na śmierć, ale nie przychodzi po nią.
I że jestem szczęściarą, choć jeszcze tego nie rozumiem. Wszyscy jej bliscy już po tamtej stronie. Od 10 lat każdego dnia modli się o dobrą śmierć, bo starość boli cała, a zmaganiem jest każdy krok, posiłek, walka o przetrwanie w czterech ścianach i samotność w świecie, która zapomniała o bliskości, obecności właśnie przy kimś kto gaśnie.
„O synka się nie martw” – tak mi powiedziała – „wszystkie wysiłki skieruj, by kochać go jeszcze mocniej i zostaw ślady, by pamiętał o tobie. Bo tylko miłość jest silniejsza od śmierci.”
I wyznała, że też ma syna, ale swoje macierzyństwo zmarnowała. Żyje do dzisiaj jej dziecko, ale nie ma z nim kontaktu. Wypiął się i że chyba właśnie dlatego ma tyle czasu na świecie, by znaleźć odpowiedź na pytanie, dlaczego tak źle go wychowała. I wie, że go miała, a nie była jego mamą. Że za mało go kochała. To wszystko. I to rozrywa jej stare serce.
Bardzo mocno.
„Bóg ciebie zabiera, nie popełnisz tylu błędów.” – dodała- „Moja babcia zawsze mówiła, kto umiera młodo ma szansę zostać aniołem i nie nazbierać kamieni, które ciążą potem”.
Wróciłam do domu inna. Lżejsza o tonę, z sercem połamanym zaczęłam łapać najdrobniejsze chwile, które zrywam od tamtej rozmowy, układam jak kwiaty w bukiet. Dziękuję za wszystko i nawet nie wiem jak, ale stałam się najlepszą wersją siebie, jaką zawsze chciałam być: czułą, kochającą, bez pretensji do siebie, świata i przeszłości.
Dzisiaj rano przybiegł Tymek pełen radości, pomimo pochmurnej pogody. Pierwszy raz listopad mnie nie przytłacza. Wiem, że w moim życiu jest za pięć dwunasta.
I choć słońce omdlało zaczyna się rozjaśniać i wyłaniać perspektywa nie z tego świata…
Coś się rodzi z wielkim bólem, kiedy się umiera. Dzień kiedy słońce gaśnie już dawno za mną. Zaczynają się pojawiać nowe kształty… przestaje być zimno. Przestaje być strasznie.