Wychowanie dzieci? Największy hardcore który przerodził się w przygodę życia.
Przeprowadził nas przez nią… Karlos. (Karol z domu dziecka).
Nie mogliśmy mieć dzieci. Została nam tylko adopcja. Imię już miał na start. Doświadczenia nie do pozazdroszczenia też.
Trafił do nas mając 3 lata. Z blizną na czole od znęcania. Nie spotkaliśmy się na porodówce. Nie mieliśmy więzów krwi. Pierwszy raz zobaczyłam go z innymi dziećmi za zagrodą. Układał wieżę z klocków lego.
I spojrzał się na nas. Tak że na wylot.
I wiedzieliśmy, że to on. Zamieszka z nami za jakiś czas, jeśli nie będzie żadnych przeszkód.
Początek był bardzo trudny. Budził się wiele razy w nocy. Płakał jak niemowlę, ale nie wiedziałam, czego chce. Nie miałam szóstego zmysłu, który naturalnie tworzy się w matce w czasie ciąży.
Nie znałam go prawie wcale. Pierwszy głęboki kryzys przyszedł bardzo szybko. Nasze pragnienie bycia pełną rodziną, zmieniło się w armageddon.
Nie byłam zaprawiona w boju. Przeciskały się myśli: po co nam to było? Mieliśmy takie spokojne, ułożone życie.
Po dwóch latach zaprzyjaźniliśmy się. Pokazaliśmy mu kawałek innego świata. Mówił do mnie mama, a do Grześka tata.
Brzydalem był. Walczyliśmy ze wstydem, bo dzieci się z niego śmiały i niechętnie bawiły razem.
W dodatku na czole miał szramę, coraz większą z wiekiem. Jakby rany z przeszłości, choć zagojone, wzbierały z czasem na sile. Upominały się o siebie.
I my nosiliśmy wciąż krwawiącą ranę w naszych sercach. Przepłakaliśmy dopiero dzięki niemu żałobę po naszych dzieciach. A właściwie szansie na to, by stać się rodzicem. Karola mieliśmy już jakiś czas, ale biologia upominała się o swoje.
Ile razy w ciągu tych wszystkich dni uczyliśmy się odzierającej prawdy? Łatwiej jest się obrażać, karcić, wybuchać gniewem niż słuchać dzieciaka z ilorazem inteligencji kilkulatka.
Ile razy groziliśmy mu, zwłaszcza gdy wchodził w etap nastolatka, szantażowaliśmy z lęku, z odpowiedzialności zamiast cierpliwie go znosić, przekonywać, wciąż próbować pokochać.
Jak wiele razy zamiast przyjaźnie być stale po jego stronie, krytykowaliśmy go.
Kiedy miał 16 lat, już nas dobrze przetrenował. Ale obiecaliśmy sobie z mężem jakiś czas temu, pisać w kalendarzu każdego dnia od początku: ile razy udało się nam być lepszym, a i ile razy „skusiliśmy”. Podnosząc ton, wybierając ucieczkę, szybsze rozwiązania zamiast rozmawiania, rozmawiania, rozmawiania.
Karlos przemienił moje serce. Ale dopiero teraz po wszystkich porażkach wychowawczych widzę owoce.
Do ostatniego momentu jego życia zawsze szedł nie w tym kierunku co trzeba.
A ja z mężem szlifowaliśmy umiejętności bycia rodzicem… dla tego zbuntowanego chama. Z bruzdą na czole, pamiątką po biologicznych rodzicach.
I właśnie ta rana, choć przez większość naszego życia wydawało mi się, że wolę o niej nie myśleć, uświadomiła mi, że znacznie więcej znaczy być mamą i tatą na poziomie psychicznych i duchowych zmagań. A do tego dorasta niewielu z nas.
Bo po pierwsze trzeba się zdecydować wyruszyć w podróż pełną niebezpieczeństw, własnego obumierania, zniechęcenia i śmierci wszystkich oczekiwań. Po drugie to podróż w rozczarowania bez owoców.
Do naszego domu przychodziło coraz więcej rodziców. Organizujemy do dziś z mężem wspólne wtorki dla weteranów i kadetów w wychowywaniu dzieci. Umęczonych, bezradnych z problemami tak wielkimi, że i to otwierało mi oczy.
Może i jestem bezpłodna, ale daję życie. Tak mówiło mi wiele kobiet, zawsze wtedy gdy dzieliłam się szczerze upadkami, porażkami. Wciąż szukając rozwiązań.
Kontaktu z tym młodym, poranionym człowiekiem.
Karlos, nasz trener pełen dzikości, nigdy nie zmienił się w kogoś kogo próbowaliśmy z niego wskrzesić. Na pewnym etapie prosiłam Boga każdego dnia, mój mąż też… by go ocalił i by miał w sobie życie.
Nic więcej. Żadnych oczekiwań. A gdy się zjawiał w domu po swoich walkach, prosiłam w myślach, bym patrzyła na niego z miłością i by we mnie odnalazł swój dom.
W wieku 18 lat zachorował już bardzo poważnie. Lekarze nie dawali mu żadnych szans. A jego ostatnia droga sprawiła, że nasze rodzicielstwo z hardcoru zmieniło się w najpiękniejszą przygodę.
Przeprowadził nas przez chorobę, umieranie, w końcu przez śmierć.
Tulił się do nas częściej.
Znacznie częściej niż w ciągu tych wszystkich lat.
Tyle czułości ile on nam dał… a właściwie oddał… z nawiązką po czasie…
Mój Boże.
Ostatniego dnia patrzył na nas… jak 15 lat wcześniej. Już jakby za zagrodą innego świata, znów tak bardzo obcy, nieobecny…
A jednak jakby zapraszał…
Gdy był małym chłopcem, pytał swoim wzrokiem:
czy ktoś by mnie pokochał? Stanął w mojej obronie?
W dzień śmierci te same oczy pełne łez uśmiechnęły się. Przepraszał, wyznał miłość.
Ostatnie słowa jakie powiedział:
„dziękuję, że byliście po mojej stronie”.