Pan Alek, to człowiek legenda w naszym małym mieście.
Nauczyciel pokoleń. Uczył biologii, z taką pasją, że każdy po lekcjach z nim miał pewność, że będzie lekarzem, weterynarzem albo przynajmniej laureatem Nagrody Nobla.
Potrafił wciągnąć w ten świat każdego, kogo spotkał. Miał też sposób na leni, tych których rozsadzało ADHD w ławkach. Poznawaliśmy z nim zwierzęta, rośliny, człowieka od środka, wszystkie mechanizmy. Przedstawiał powiązania, często powtarzał:
„wyobraź sobie! w każdej komórce znajduje się cały wszechświat. A więc i w Tobie!”
Budował poczucie wartości swoich uczniów. Jakby maczał palce w stworzeniu świata od samego początku.
Uczył moich rodziców, potem starsze rodzeństwo. Mnie już na emeryturze. Nauczycieli nie znosiłem, on? Wyjątek.
Nie tylko dla mnie. W całym naszym miasteczku był od zawsze. Miał swoje drogi, alejki, ulubione sklepy i pory.
Mijało się go w określonych dniach, godzinach a to przy piekarni albo na przechadzce. Grał z kolegami w szachy w parku do ostatniego momentu.
Siedzieli w kaszkietach i zawsze w koszuli w kratkę, nie flanelowej, ale takiej dziadkowej, choć eleganckiej.
Łowił ryby nad ranem i zawsze była wokół niego grupka chłopaków. Osieroconych, co ojca w domu mieli, ale bez funkcji wychowawczych. Zapitego, przemocowego. Nie wiem, ilu z nas nauczył składać zestaw spławikowy. Wprowadzał w podwodny świat. Z nim ciekawe były nawet wodorosty.
Do szkoły przychodził wypachniony wodą kolońską, nigdy jej nie zmieniał, w butach z kwadratowym czubkiem, zawsze ze śladem pasty. Na korytarzu zanim było go widać, słyszeliśmy ich stukanie. Co rano to samo. I ten szelmowski uśmiech. Dryg, wyprostowane plecy i szybkość bez pośpiechu. Ustawiał nas w rządku przed wejściem do klasy, chłopaków wywalał na koniec, mówiąc:
„Panie pierwsze.”
Zanim zaczęliśmy temat, brał kilka osób pod tablicę i wspólnie mieliśmy przedstawić odpowiedzi na jego pytania. Drużyna dostawała ocenę.
Mówił: „tak lepiej zapamiętacie, stres nie sprzyja nauce. Zapamiętajcie!”
A i tak musztrę trzymał. Mucha nie przeleciała przez klasę, gdy opowiadał. Dużo żartował. Zdarzało się, że ktoś wyruszał z nim na pojedynek, ale kiedy prowokował, przegrał w potyczce słownej. Pan Alek miał mistrza ciętej riposty. Wszyscy czuliśmy do niego naturalny respekt. Mocny był, mądry, pewny tego co robi. I naprawdę nauczył nas biologii.
Sporo osób z naszej szkoły pracuje w służbie zdrowia. I ja poszedłem na ratownictwo medyczne dzięki niemu, choć… wydawało mi się, że nie dam rady na studiach.
Ratownictwo okazało się najlepszą, życiową przygodą. Mam do tego talent, który Pan Alek we mnie zobaczył. Kiedyś podszedłem do niego na rozmowę. Stanąłem przy biurku z problemami w domu. Ojciec chlał, on znał naszą rodzinę. Tęsknię za czasami, w których wszyscy wszystko o sobie wiedzą. Dzisiaj zamykam się w osiedlu strzeżonym i mam w dupie innych. Ale to złe. Wiesz dlaczego?
Bo on mi wtedy życie uratował. Ja miałem myśli samobójcze. Stanąłem taki pryszczaty, śmierdzący potem, w tej samej bluzie od tygodnia, bo uciekałem z domu i nie powiedziałem nic o tym, jaki mam zamiar, jakie mam kłopoty. Ale zacząłem zadawać pytania dotyczące lekcji, jakby coś mnie interesowało bardziej, potrzebowałem uzupełnienia.
On się zaraz pomiarkował, że to kamuflaż. Powiedział, bym mu tu nie ściemniał i przyszedł po lekcjach.
I długo rozmawialiśmy na tych niewygodnych, szkolnych krzesłach.
I wtedy on mi „wprał”.
Słowami.
Mówił ostro, czułem, jakby mnie okładał.
Rozwalił mnie. Porozcinał na części.
Ale wiedział co robi, bo potem zaczął mnie składać.
Wywalał to, co śmierdzi.
A potem powiedział, że zaprasza na drugą stronę medalu. Dowartościował mnie. Dał światło na przyszłość.
Zaproponował, bym przychodził na kółko, choć tam same kujony, co chcieli zdawać na medycynę.
Dostałem odwagę, pokonałem wstyd. Na pierwsze spotkanie się spóźniłem, gdy wszedłem klasnął w dłonie i powiedział:
„o! jest Marek! Marek będzie kiedyś ratował życie! Zobaczycie!”
Dzięki temu dostałem się na ratownictwo. Jedna rozmowa z mężczyzną dała mi siłę, zmieniła tor historii, pozwoliła stać się człowiekiem, który każdego dnia ratuje życie.
Pan Alek na emeryturze dużo chodził po mieście. Chyba spędzał tam cały dzień, bo wciąż z kimś rozmawiał, wszyscy się mu kłaniali, zaczepiali. Nie założył własnej rodziny a miał tyle dzieci wokół, wychowanków, wciąż legendy krążą o nim w każdym domu.
Akurat na moim dyżurze jego sąsiadka wezwała karetkę. Gdy przyjechaliśmy, już nie żył. Byłem z koleżanką, którą też uczył. Stanęliśmy jak wryci. Ona kawał zołzy, nie znoszę baby, a nagle widzę, że płacze. Długo staliśmy przy nim, nie mogliśmy się ruszyć.
W ciszy.
93 lata przeżył, nigdy nie żałujemy ludzi w takim wieku, a teraz bez słów rozumieliśmy, że to największa strata jaką doświadczyliśmy dotąd.
Zaczęliśmy odmawiać „Wieczny odpoczynek”, z namaszczeniem go układać, choć my niewierzący. Samo się odpaliło. Rozumiesz? Jakby to Twój dziadek, tata.
Tak samotny. Życie mi dał. Przywrócił. Obcy człowiek. A tak bliski, że i ja żegnałem go w łzach.
W mieszkaniu porządek. 2 pokoje, mała kuchnia. Jeszcze pachniało słoninką. Pamiętam, opowiadał jak robi z ziemniaczkami.
„Ziemia jeśli nam coś daje, to po to byśmy ucztowali.”
Prowadził lekcje o roślinach i przemycał wątki kulinarne, a i proste recepty na lekarstwa. Na ścianach suszyły się zioła, miał dużo przetworów w słoiczkach. W pokoju, w którym zgasł, mnóstwo książek, bez telewizora.
I zdjęcia… zdjęcia z klasami, które uczył. Wisiały na ścianie. Ja pierdziele. Codziennie na nas patrzył. Siebie znaleźliśmy w tym tłumie.
Choć nie uczył już kilkadziesiąt lat, nie miał też bliskich, na pogrzebie były setki ludzi. Czegoś takiego nie widziałem wcześniej. Cała szkoła, lekarze, pielęgniarki, ratownicy. Nawet buc – ordynator mojego oddziału. Mnóstwo dzieci z białym różami, jakby zmarł ktoś…
Czysty?
Nagrody Nobla nie zdobył. Nie ma też swojej nazwy ulicy. Ale ma żywy pomnik, który stworzył, zbudował. Setki ludzi, którym otwierał głowy, oczy, uczył, wychowywał, kształtował.
Ojciec
wszystkich.