Ciągle się spóźniałam. Czas nie grał dla mnie większej roli. Spieszyłam się, ale… powoli. Niektórych to irytowało, dostawałam nawet w szkole uwagi.

„Córka spóźnia się na pierwszą lekcję albo w ogóle nie przychodzi”.

 Co to za chory pomysł być pod dyktando zegara? Budzika?

W końcu spóźnił mi się okres. Współżyłam bardziej dla przyjemności niż z myślą o tym, że mogą być z tego dzieci. Zrobiłam test. Mojemu partnerowi wyszły oczy z orbit.

Co teraz zrobić?

Mieliśmy 24 lata. Ja mieszkałam z rodzicami, a już będzie jakiś mały ludek do mnie mówić mama, a do tego szczeniaka tata?

Pierwsze tygodnie były nieprzyjemne. Nie mogłam nic jeść, mdliło, pobolewało, nic nie smakowało. Ale za to miałam w końcu wymówkę, by się nigdzie nie spieszyć, leżeć w łóżku i nie nadwerężać sił, inni mogli mi służyć.

Polubiłam być dzięki temu w ciąży.

Potem przyszedł do mnie czas całkowitego zwrotu akcji. Nie wiem czy to hormony, ale w moim mózgu, gdy dziecko zaczęło się ruszać, dawać symptomy, że jest, żyje, zwariowałam na jego punkcie.

Czytałam, przygotowywałam się, nauczyłam się do niego mówić. To zdecydowanie najpiękniejszy czas w moim życiu.

Zaczęłam się niecierpliwić w okolicach 6 miesiąca. Brzuszek już był dosyć spory. Ludzie ustępowali mi wszędzie miejsca.

A ja byłam tak bardzo dumna, nosząc w sobie małego człowieczka.

Mój partner tego nie rozumiał. Został w punkcie, w którym był. Do tego strach. Skończyła się nasza bliskość, seks zszedł na drugi plan i jemu hormony przestały uderzać. Nie mógł znaleźć sobie miejsca.

Ciągle się spóźniałam. Czas nie grał dla mnie większej roli. Spieszyłam się, ale… powoli. Dlatego tym bardziej zaskoczyła mnie cała akcja.

Zaczęłam rodzić za wcześnie. I to o wiele tygodni. Wszyscy wokół mnie w pędzie. Chaos. Szybkie kroki, rzucane krótkie komunikaty.

Każda minuta bardzo długa a jednak miała przesądzić o życiu.

O życiu?

Albo o śmierci?

ŚMIERCI?

MOJEJ ?

Mojej mniej mnie przerażało niż śmierci dziecka.

Zaczęłam krzyczeć:

„RATUJCIE MOJEGO SYNKA”.

Nie jestem w stanie opisać tortur, które zaczęły się 17 listopada.

Niewiele pamiętam. Podeszła po wszystkim położna i powiedziała, że udało się, będę mogła mieć jeszcze kiedyś dzieci.

Dotknęłam swój brzuch, wszystko mnie bolało, ale nie było w nim nic. Pustka.

Synek trafił na oddział intensywnej terapii.

Mieliśmy się poznać, spotkać.

Zawieźli mnie w końcu do inkubatora.

Widok mnie poraził.

Tyle kabli i rozmiar dzieciątka jakiego nie widziałam nawet na filmach.

Był tak maleńki, rączki, nóżki, chudziutki i sam i te wszystkie rurki.

Każda komórka mojego ciała szlochała a przy tym dostawała tak wielkich sił, by nie przestraszyć mojego maleństwa.

Mówiłam, nie wiem jak i skąd brałam na to moc:

„MAMA, MAMA TU JEST. JUŻ DOBRZE. MAMA JEST. MAMUSIA TU JEST.”

Mój synek był przerażający. Brzydki jak potworek. Zupełnie nie na sesję zdjęciową, na którą dostałam od koleżanek voucher.

A ja kochałam go z minuty na minutę coraz mocniej. I przepraszałam, że nie dałam rady nosić go dłużej.

Mój partner był zupełnie rozbity psychicznie.

Wchodził, wychodził, chciał mnie tulić i sam wpadał w ryk.

Mało kto mógł tam wchodzić, a i my mieliśmy wyznaczony czas. Darłam się jak poparzona, by pozwolili mi czuwać.

Czuwać przy nim.

Nie był ważny sen, mój komfort, że muszę jeść, pić.

Podszedł do mnie gość w fartuchu i koloratce. Kapelan oddziału. Powiedział do mnie pięknym, niskim głosem: „kiedy Pani stąd wychodzi, gdy tylko mogę, na chwilę zachodzę, siadam przy Pani synu, o tam w rogu na taborecie i opowiadam mu o mamie i tacie.”

To było nasze pierwsze spotkanie. Kiedy skończył mi się czas na czuwanie, ten ksiądz czekał na mnie korytarzu. Rozmawialiśmy bez pośpiechu chyba dwie godziny. Płakałam, żaliłam się, a on zbierał wszystkie moje łzy.

Ale przy tym ustawiał. Pokazywał kawałki światła.

Polecił czytać księgę rodzaju, opis stworzenia świata. Jak to Bóg wszystko rozrywał, a potem w całość składał.

Na początku się go wstydziłam. Nie miałam z księżmi wiele do czynienia. Poza tym nieślubne dziecko urodziłam.

A on patrzył na mnie jak na królową. Kogoś najważniejszego w tym szpitalu. Raz nawet jeden bardzo mnie wzruszył, mówiąc, że mama to najlepsze, co się Panu Bogu udało.

Kiedy lekarze powiedzieli, że trzeba odłączyć aparaturę… znów wyrósł spod ziemi.

Ochrzcił imieniem Adam, pierwszego mężczyzny. I był na korytarzu 12 godzin, gdy my żegnaliśmy się z Adasiem.

Nigdzie się stamtąd nie ruszył.

Jak ojciec?

To były chwile, które wtrącają człowieka na samo dno otchłani, ciemności, tak wielkiej skali bólu, że nie można tego opisać, a przy tym doznałam tak niepojętej miłości, która mnie zupełnie odmieniła.

Mój synek rozerwał mnie na kawałki i do dzisiejszego dnia składa.

Minęło 6 lat.

A ja nie chciałabym wrócić do kobiety sprzed ciąży.

Rozstaliśmy się z tatą Adasia. I to jest trudne, bo nie mam nikogo z kim mogłabym dzielić ten ból.

Ale odkrywam za to Boga.

Który pewnego listopadowego dnia zaprosił rozpieszczoną dziewuchę do podróży w głębokości istnienia.

Na własne oczy widziałam jak rozdziela… ziemię od wód, noc od dnia, stwarza gwiazdy w ciemności, ten Ksiądz mi je pokazywał.

Nie, nie na niebie, ale w mroku mojej duszy.

Jestem zdolna do cierpienia, jestem zdolna do miłości tak wielkiej, że jest w stanie przebić się przez stratosferę w poszukiwaniu tajemnicy wieczności.

Napisz do mnie

Jeśli poruszyło Cię spotkanie pod drzewem figowym,
i chciałabyś, lub chciałbyś podzielić się swoją historią