Nie miał nic, a wzbogacił wielu.

Nie miał nic, a wzbogacił wielu.

Pracuję w szpitalu od 20 lat. Zarabiam chyba najmniej, na wcześniejszą emeryturę nie zasługuję. Mam przecież ciszę i spokój w podziemiach molochu.

Jestem niezbędny, a nie zapraszają mnie nigdy na żadne obrady, obchody, konsylium.

Uderza hałas ulicy o każdej porze roku, ale bardziej jeszcze śpiew ptaków wiosną, gdy wyjdzie się na zewnątrz i słońce,

słońce oj tak, bardzo.

Razi w oczy. Za bardzo kontrastuje, gdy…

gdy się pracuje w prosektorium.

Razem z kolegą wynurzamy się na powierzchnię świata, tylko po to by zabrać ciało. Trochę jak sępy, które potrafią wysoko latać, a zniżają się do szczątków.

Zabieramy ludzi na ostatni spacer. Przechodzimy przez korytarze. Wszyscy omijają nas z daleka. I choć pracuję tu już całkiem długo, dzień po dniu… wciąż żałuję, że taki los spotyka człowieka. Dwóch, zimnych od lodówek facetów nie opłakuje, zabiera i nie żałuje kogoś kto właśnie zmarł.

Wypalony byłem, nie raz podchmielony w pracy.

 Lubiłem patrzeć z pogardą na osoby, które mijamy, ich spojrzenia, odrzucenie, niechęć, strach…

a przecież mógłby to być uroczysty pochód, jakieś elementy sakrum może?

Hej! To ktoś z nas! Jeden z nas zgasł!

Ostatni pochód nieuroczysty, szary, zwykły, bez wyrazu. Kiedyś podbiegł do nas mały chłopiec. Wywoziliśmy drugiego z oddziału. Zabieranie ciał dzieci najwięcej nas,

najwięcej nas kosztowało.

Mieliśmy umowę z Czarkiem, o której nie rozmawialiśmy nigdy.

Po prostu inaczej się zachowywaliśmy, bez żartów, w milczeniu, a nawet bez kawy, gdy ciało dziecka czekało na firmę pogrzebową. Do tego się nie przyzwyczailiśmy. Czuliśmy, że to ktoś…

Ktoś ważny?

Choć już go nie ma przecież.

Ale wracam do chłopca, co na korytarzu nie ominął nas szerokim łukiem, nie spojrzał ze wstrętem, ale zapytał czy może zjechać z nami windą, bo to jego najlepszy kolega był i mu obiecał, że razem stąd wyjdą.

Tym zdaniem zdjął z nas czapkę niewidkę. Ja i Czarek zwykle niewidzialni dla świata, choć bardzo widoczni z daleka. Nikt nam nawet dzień dobry nie mówił, a co dopiero myśleć o podaniu ręki. A ten na nas patrzył. I pytał.

Nic mu nie odpowiedzieliśmy, w szoku byliśmy, więc uznał, że się zgodziliśmy. Jadaczka mu się nie zamykała.

Był w piżamce w motory, miał w ręku scyzoryk. I prosił, byśmy go schowali Hubertowi, bo on wyjdzie z tego, ale pod ziemią może mieć kłopoty.

Zapytał o nasze imiona. I powiedział, że podgląda nas przez okno i widzi jak palimy papierosy. I że mamy trudną pracę. Ale lepszą od wszystkich na oddziale, bo dajemy szansę na ucieczkę. Nie lubił szpitala. Nie ma tu kolegów z klasy, piłki, ciągle go kłują i się źle czuje po lekarstwach, które podobno pomagają. I że wszystko tu jest odwrotnie, na głowie stoi. I że umarła taka Hania i jej nie zdążył dać scyzoryka. I się nie odezwała do niego, choć mija już wiele tygodni.

 Winda się zatrzymała.

Nie mogliśmy go zabrać dalej do naszego świata. A jednak tak blisko był tego wszystkiego, z taką otwartością o tym gadał. Czarek powiedział: „dam radę sam, Ty zaprowadź z powrotem dzieciaka”.

Powiedziałem mu, by dał scyzoryk, coś wykombinuję, a teraz musimy wracać na szóste piętro, bo ktoś się zorientuje.

Zrozumiał od razu, choć łzy się zakręciły w oczach. Stanął na baczność i zawołał z całej siły:

„HUBERT! MUSISZ BYĆ SILNY!”

Odmaszerowaliśmy z powrotem do windy. Złapał mnie za rękę. I zapytał dlaczego Hubert był taki zimny? Ja pierd*** prostym chłopem jestem, psychologiem nie, ani nie księdzem.

Zapytałem czy nikt z nim nie rozmawia. Na onkologii przecież leży. A on prosto, od razu, że się boi bardzo, ma koszmary. Tata mówi, że to był tylko zły sen a mama wpada w lament.

To mu powiedziałem, że zawsze jak ma koszmar, może być nawet w środku nocy, niech go narysuje, zrzuci kartkę z okna, a potem wypalę razem z papierosem i tak za każdym razem aż sobie pójdzie.

Tak spodobał mu się pomysł, że się wtulił w moją nogę.

I powiedział: „Wiedziałem, że jest Pan super”.

A ja już wiedziałem, że jeśli kiedykolwiek będę musiał pojechać po niego, to będzie mój koniec.

Zrozumiałem dlaczego lepiej byśmy byli niewidzialni dla otoczenia, jak anioły śmierci, które objawiają się tylko tym, którzy zamykają oczy na amen.

Bez cienia relacji.

Części kartek nie przechwyciłem, ale kilka przed wiatrem zdobyłem. Raz nawet widziałem jak zrzucał. I w głowie sobie tego nie pomieściłem. Tyle mądrych głów pracuje w tych molochach, a żadnego kto by dzieciakowi dał ulgę, wytłumaczył, wszedł w jego pieprzony świat.

Domyślasz się, że Hubertowi scyzoryka nie mogłem dać. Ale ja go mam. Do dzisiejszego dnia.

I tego małego co przywrócił mi… życie w grobie codzienności… nie udało się uratować. Pojechaliśmy po niego windą o 07:00, 20 czerwca rok temu. I chciałem, bardzo chciałem, by ci których mijałem, oddali mu hołd. Zatrzymali się, zapłakali.

Po latach wypalenia znów były we mnie emocje, wzruszenia. Serce pękało, a jednak nie oddałbym go w inne ręce. Chciałem by miał wszystko, wszystko co najlepsze… w ostatniej drodze.

 Okazało się, że to był dzieciak, który wszystkim skradł serce. Nawet tej baby jagi – lekarki, której dzieci bardzo nie lubiły. Na pogrzebie było pół szpitala. Nie tylko z nami zjechał w podziemia. Po różnych oddziałach latał. Ludzi widział, zaczepiał…

żegnał.

Nie miał nic, a wzbogacił wielu.

Pracuję w szpitalu od 20 lat. Zarabiam chyba najmniej, na wcześniejszą emeryturę nie zasługuję. Mam przecież ciszę i spokój w podziemiach molochu.

Uderza hałas ulicy o każdej porze roku, ale bardziej jeszcze śpiew ptaków wiosną, gdy wyjdzie się na zewnątrz i słońce,

słońce oj tak, bardzo.

Razi w oczy.

Ale dziś… przypomina mi o chłopcu, który zrzucał kartki, gdy się bał

i pojęcia nie miał, że rozdawał życie, wszystko co miał…

umarłym, takim jak ja.

Napisz do mnie

Jeśli poruszyło Cię spotkanie pod drzewem figowym,
i chciałabyś, lub chciałbyś podzielić się swoją historią