Moim naturalnym stanem odkąd pamiętam był strach. Uzależniona byłam od napięcia. Skanowałam rzeczywistość w poszukiwaniu kolejnego nieszczęścia, które z całą siłą walnie we mnie. Nie miał mnie kto chronić. Rodzice rozwiedli się. Przerzucali chwilę pomiędzy mieszkaniami, a potem kłócili się, wymieniali grafikami, bo nie pasowałam tygodniami do planu zapracowanej mamy, wyjeżdżającej na delegację i taty, który miał już nową żonę.
Wpadałam wtedy z plecakiem do nie swojego domu. Jadłam z nimi, obiad, kolację. Ciągle będąc jakby poza sobą.
W szkole szło mi nawet dobrze, choć wstydziłam się siebie bardzo. Każde wyjście przed klasę kosztowało mnie dużo.
Miałam parę koleżanek.
Zakochałam się też w ósmej klasie w Hubercie, który oczywiście nie odwzajemniał moich uczuć.
Uciekałam w świat baśni, magii, czegoś dalekiego od rzeczywistości. Grałam w różne gry, wcielałam się w wymyślone postaci. Czytałam książki albo znikałam w otchłani internetu na długie godziny.
Nie chciałam żyć… hm… pierwszy raz miałam myśli samobójcze w całym tym bezsensie, gdy mama dowiedziała się o zdradzie. Ja nakryłam tatę. I jej powiedziałam. Rozpoczęła się trzecia wojna światowa.
Żałowałam wiele lat, że się wygadałam. Ojciec też nie wziął na siebie odpowiedzialności, za to popatrzył na mnie pełen nienawiści i powiedział, że dzieci nie powinny się wtrącać w sprawy dorosłych. Narobiłam bałaganu i teraz przeze mnie mama cierpi.
A więc imię jakie dostałam od taty: „TO PRZEZE MNIE NIESZCZĘŚCIA NA ZIEMI”.
Nie lubiłam siebie. Swoich śladów na śniegu, wszystkiego co ze mną związane, ciała, układu twarzy, charakteru.
W pierwszej klasie liceum zasłabłam na przerwie. Mama była w tym czasie w innym kraju. Ojciec przyjechał po paru godzinach, gdy leżałam już w szpitalu. Wpadła też jego nowa żona. Zaczęła się cała szopka od nowa.
Ojciec zaczął na mnie wrzeszczeć, że pewnie symuluję jak zwykle albo nałykałam się jakiegoś ścierwa. Jego mina, gdy okazało się, że mam guza, bezcenna.
Słyszałam jak rozmawiał przez telefon i przekazywał informację mojej matce: „Sandra ma złe wyniki. Wykryli nowotwór. Powinnaś wrócić. Musimy na nowo się podzielić.”
Przyszedł czas, że z rozrywek zostało mi już tylko rozerwanie serca. Pobyt na onkologii z miesiąca na miesiąc sprowadzał mnie na jeszcze głębsze dno, niż mogłam sobie wyobrazić.
Teraz strach robił już ze mną wszystko, co chciał. Przestał się czaić. A napięcie było ze mną blisko jak chłopak powinien być z dziewczyną. Jakby wziął sobie mnie na własność.
Była też samotność, która ciągle leżała ze mną na moim prześcieradle. Gry, książki wszystko stawało się mało ważne i nie dawało mi już nawet chwilowej ulgi. Próbowałam tam uciec, ale nie umiałam się skupić.
W końcu Bóg się nade mną zlitował.
Położyli ze mną na oddziale gówniarę. Sporo młodszą ode mnie.
Jej rodzina zupełnie inna niż moja. Ciągle byli wokół niej ludzie. Nie było tableta ani smartfona, za to dużo śmiechu i rozmów, których nigdy nie przeprowadziłam u siebie w domu.
Szczerych, takich po prostu. Płakali sobie razem jak przychodził smutek i szukali lekarstw na wszystkie objawy, z którymi ja wpadałam na dno rozpaczy.
Wzięli mnie szybko pod swoje skrzydła. Włączali w zabawy i pogawędki. Najfajniejsza była ciocia Basia. Nie wpadała często, za to kiedy była, wszystkie troski się rozwiewały. Miała uśmiech od ucha do ucha. Szybko się zorientowałam, że to z nią można poruszać tematy, o których trzeba milczeć, by nie urazić, by nie zmartwić dorosłych. Ona miała w sobie pojemność na ból. Tuliła nas, wychodząc i mówiła, że zabiera stąd wszystko to, co nas dręczy.
I faktycznie tak było.
Po jej wizycie spało się spokojniej.
Dokładnie odwrotnie do sytuacji, kiedy wpadali moi rodzice. Żołądek skurczony, wciąż jakieś pretensje, afery i pewność, że nie chcą tu być. Nie potrafią bez patrzenia w telefon, być przy mnie. Po prostu być.
Po jakimś czasie znowu ich zawiodłam. Tym razem dlatego, że wyniki coraz marniejsze a byliśmy tu już wiele tygodni.
W końcu zapytałam Ciocię Basię o jej fenomen. I jak to się dzieje, że łóżko obok u małej Tosi, choć też nowotwór grasuje, jest zupełnie, zupełnie inaczej niż u mnie.
Ciocia Basia zabrała mnie do kaplicy. I opowiedziała historię, którą słyszałam kiedyś na religii, ale nigdy tak na nią nie patrzyłam… o miłości, która cierpi, śmierć pokonuje, zostaje sama, bo to przerasta ludzi, ale może mnie wypełnić i zabrać ból.
Na koniec dała mi blaszkę, medalik. I pokazała, że na tyle wybite są dwa serca. Bardzo cierpiące serca. Jedno ściśnięte cierniem a drugie przebite mieczem.
ZNAM TO! ZNAM TO UCZUCIE!
Gdy wszystko ściska w środku, a każde spotkanie z kimś kto powinien przynieść ulgę, rani i to na wylot. Powiedziała, że mam go mieć przy sobie. I nie robić niczego więcej, tylko wzywać, gdy mi ciężko, imię Jezusa i Maryi.
„I TO MA COŚ DAĆ? PRZECIEŻ TO BEZ SENSU”.
Przytuliła mnie i uśmiechnęła się.
Tosia miała na szyi tą samą blaszkę. Nie umiałam się modlić, ale zaczęłam się przyłączać do nich. Tosia codziennie rano i wieczorem klękała na łóżku a ja uznawałam to za szopkę.
Kiedy pierwszy raz spróbowałam zrobić znak krzyża i wypowiedzieć te dwa imiona, tak się zryczałam. Tak się zryczałam, że trudno to wyrazić, jak wielka to siła.
Minął rok odkąd robię najprostszą rzecz na świecie, co nic nie kosztuje. I jest mi lepiej. Choć wyniki i parametry wskazują, że nie przeżyję długo.
Tosia zmarła miesiąc temu. Niepojęty ból ogarnął całą rodzinę, ale tak wielkiej czułości jak w dniach i nocach jej konania nie widziałam na świecie.
I mnie się udzieliło niewypowiedziane ciepło w najtrudniejszych okolicznościach świata. Wciąż zapraszam Boga do swojego życia, tak się zaczęła nasza relacja.
Nie mam 18 lat. Na moich oczach zgasła mała dziewczynka z medalikiem na szyi. To najcenniejsza rzecz jaką posiadam, bo niesie ze sobą pewność, że nie jestem sama. Już nawet nie wchodzę na tik toka i instagrama.
Tosia miała piękną śmierć.
Jej rodzina na kolanach. Nikt jej nie szarpał, za to głaskali, całowali, opowiadali o Bogu, który już na nią czeka na nowej Ziemi.
Wczoraj dałam medaliki moim rodzicom. Ciocia Basia przyniosła więcej, bo ją poprosiłam.
I powiedziałam im,
oboje ocierali łzy,
że ja ich córka na oddziale onkologii, pośród cierpienia dzieci, od którego uciekają dorośli,
znalazłam lekarstwo na strach.
Nie boję się już nawet śmierci.