Często wspominał nasze pierwsze spotkanie.
Podobno serce mu przyspieszyło,
kiedy tylko spojrzał na mnie.
Lubił dotykać moje włosy. Okręcać wokół palców.
Czułości uczyłam go od zera.
Nie potrafił jej okazywać.
Popełniał dużo gaf, zaradny był w wielu sytuacjach, a przy mnie niezdarny.
Powoli zaczęłam kumać: chyba mu się podobam.
Że kocha, powiedział dwa razy.
Pierwszy raz po wielu miesiącach znajomości.
Po wielkiej kłótni.
Gdy się przestraszył, że mnie straci.
Wtedy mnie zdobył.
Zdobył już na amen.
Wykrzyczałam wtedy:
„dlaczego dopiero teraz o tym mówisz!!!!”
On zamarł. Zmarszczył się.
Schował głowę w ręce.
Miał w oczach łzy.
Zapytał: jak to możliwe że tego nie widzisz?
Kochał podobno od samego początku, bez wątpliwości.
A słowa to niepotrzebny dodatek.
Spalał się dla mnie, stałam się dla niego priorytetem.
Podobno nigdy tyle nie mówił, przełamywał się milion razy.
Mężczyźni naprawdę są inni.
Uznał, że kocha mnie całym sobą, to po co ma o tym jeszcze mówić?
Potrzebowałam słów, dotyku, zapewnień, mówienia o uczuciach, to buduje bliskość.
On tego nie rozumiał, choć sam rósł, gdy słyszał ode mnie pochwały, słowa uznania.
Najbardziej lubiłam chwile, gdy wtulałam się w niego.
Mogłam zniknąć.
Czuć się bezpiecznie.
Poważne zgrzyty zaczęły się dopiero, gdy pojawiły się dzieci.
7 chudych lat wydłużyło się pomiędzy nami.
Gdy pojawiały się problemy, uciekał.
Nie chciał rozmowy.
Cierpiałam podwójnie.
Widząc, że on tłumi uczucia w sobie, jest nieobecny dla dzieci.
Chciałam mieć do jego serca dostęp.
Zamknął się na cztery spusty.
O tym że wytrwałam przy nim każdego dnia, decydowały momenty.
Na przykład ten gdy byłam w ciąży.
Pokoik dla dziecka wykończył sam. Był jeszcze pusty.
Uchyliłam drzwi i zobaczyłam. Siedział zmęczony pod ścianą … z uśmiechem na twarzy, dumny.
Do dzieci zachodził, gdy już spały. Nie był nigdy dla nich specjalnie czuły, ale poprawiał im kołdry.
Synom powtarzał, że jestem ich mamą,
za każdym razem, gdy robili awantury, pyskowali.
Stawał po mojej stronie.
Jednak gdy zaczynałam rozmowy o jego wewnętrznym świecie, tęskniłam za kochaniem się… tak wiesz, zupełnie serce z sercem,
uciekał.
Był więc obok, wypełniał obowiązki, ale ja wciąż tęskniłam za kimś… kogo chował.
Ślubowałam, że będę przy nim aż do śmierci.
Widziałam, jak wielki wpływ mają na nasze dzieci jego emocjonalne deficyty.
Zaczął chorować.
Nie powiedział długo, że się źle czuje.
Od lekarzy też uciekał.
Jak dotykałam bolesny temat, stawał się agresywny.
Krzyczał, trzaskał drzwiami, odrzucał mnie.
Zasłabł w sklepie.
Zadzwonił telefon.
Powiedział krótko, że żyje i żebym przywiozła mu rzeczy.
Nowotwór złośliwy. Z przerzutami.
Nie chciał, by ktokolwiek skakał nad nim, pomagał mu wstać, a tym bardziej załatwiać toaletę.
Zachowywał się jeszcze bardziej jak dzikie zwierzę.
Często wspominał nasze pierwsze spotkanie.
Podobno serce mu przyspieszyło,
kiedy tylko spojrzał na mnie.
Lubił dotykać moje włosy. Okręcać wokół palców.
Czułości uczyłam go od zera.
Nie potrafił jej okazywać.
Gdy wypisali go do domu, pod opiekę hospicjum,
zamknęłam drzwi.
Popatrzyłam na niego.
I ostatkiem sił poprosiłam, by nie odbierał mi szansy bycia przy nim.
Jak żona przy mężu.
By się nie wstydził.
Zaczęłam go dotykać.
Całować.
Płakaliśmy.
On znów schował głowę w ręce.
I wtedy drugi raz powiedział, że kocha.
Że mnie kocha.
Nie powiedział nigdy więcej.
Zmarł 7 czerwca o 20:00 rok temu.
Ostatni miesiąc wciąż tuliliśmy się do siebie.
Nie tylko ja, ale i nasze dzieci.
Nawet nastoletni synowie.
Mój mąż wyznał mi, że chciał przedawkować leki, jak tylko dowiedział się, że jego stan jest poważny.
Nie chciał być ciężarem.
Ale dodał, że gdyby to zrobił… nie doświadczyłby najpiękniejszych chwil.
Wszystko bym oddała, by móc raz jeszcze poczuć zapach jego skóry, pocałować w czoło, pomasować stopy, powiedzieć, by się przesunął ze swoim dupskiem.
Tak mu mówiłam, gdy się rozpychał.
Tuliłam go, gdy przestał oddychać.
Mężczyznę, który nie potrafił okazać uczuć, a całym sobą…
kochał.