Świat kona, ale nie wie o tym. 

Mam na imię Ilona. Matka, żona. Szara kobieta, którą mijasz bez zastanowienia. 

Worki pod oczami, z siatkami, zgarbiona. 

Wystrojona głównie w Pepco. Żyjąca nie za siedmioma górami, a między blokami. Za siedmioma lasami też nie, ale za to za Auchanami, McDonaldami. 

Bez kawałka swojej ziemi, gdzieś pomiędzy piętrami. Nie w wieży a na czwartym piętrze.

Za stara by się komuś spodobać a za młoda, by ktokolwiek zechciał miejsca w autobusie ustąpić.

Urodziłam niepełnosprawną córkę. Jak tylko wyszłam z szoku, wiedziałam, że to gorsze od wyroku. Bo przede mną lata więzienia. Opieki 24 godziny na dobę. Po 3 latach spadania w dół, miałam wielki kryzys. Byłam pewna, że jej śmierć, okazałaby się ulgą.

Dla niej? Dla niej też. Ale głównie dla mnie. Nie dawałam rady psychicznie. Fizycznie też nie.

Małe dzieci są jeszcze śliczne, mimo choroby. A i czynności podobne: przebrać, nakarmić, umyć. 

Ale im była starsza, tym bardziej dochodziło do mnie, że jest gorzej, gorzej niż myślałam.

Ona rosła, a ja malałam. Kurczyłam się. W nerwicy i napięciu. Lekarze nie chcieli często przyjeżdżać na domowe wizyty. A przy takim dziecku zwykły katar ciągnie się tygodniami. 

Nie spałam nocami, gdy wydawała jęki, różne raniące dźwięki. Doszła padaczka, na którą nie ma lekarstwa. I wiele innych spraw, o których nie będę mówić. 

W każdym razie: można było zwariować.

Patrzyłam na świat i wszystko wydawało mi się atrakcyjne. Wyjście do sklepu bez pośpiechu, spacery po parku, no i szczęśliwe rodziny jak z reklam. Wstydziłam się Róży. Dużego, niegramotnego wózka i tego, że ktoś zajrzy do środka, popatrzy na nią i nie powie…

„o jaka śliczna córka”.

Tylko przerazi się. Sytuacja niezręczna, głupia.

Męża nie widziałam odkąd zostałam matką. Zniknął z pola widzenia. Był w domu statystą. Odpychałam go od siebie i miałam wciąż pretensje, że za mało się interesuje, nie ma go w domu, a jak był i chciał pomóc, to …

to wciąż mu mówiłam, że źle robi, nie tak odsysa, nie tak oklepuje.

Wciąż plułam żalem. Nie było we mnie zgody. Na moje życie. Uśmiercałam więc siebie i własne dziecko w każdej godzinie.

Zaszłam w kolejną ciążę, gdy Róża miała 8 lat. Płakałam bardzo, że nie dam rady, nie chcę dzieci, to nie czas.

Urodził się Romek, największy dynamit jakiego znam. 

I on pozwolił mi poznać… jaki skarb, 

jaki skarb od tylu lat pod własnym dachem mam. 

Gdy dorastał, roznosił dom, a dla Róży robił wszystko, by jej pokazać świat, a w zasadzie to on jej świat tworzył. Namioty z kocy, tunele mocy, samoloty z papieru, origami w pełni kolorów, które zawieszał nad jej łóżkiem.

Do tej pory jej pokój wyglądał jak apteczka. Sterylny. Wydawało mi się, że skoro nie widzi i nie ma z nią kontaktu, na nic zabawki i błyskotki.

Romek szalał z radości, kiedy ona się śmiała.

„MAMO ONA LUBI ŁASKOTKI!”

Wiele takich chwil mam w pamięci. Mały chłopiec był nauczycielem dla mnie… dotyku, czułości, jakości czasu…

to on mnie uczył, że można komunikować się poza słowami z kimś poza ciałem. 

W jego świecie nic nie mogło się odbyć bez Róży. 

Gdy był w przedszkolu, zmusił mnie wielką aferą, by przyjechała na Mikołajki. 

Mój mąż wziął nawet wolne, by pomóc w transporcie. Pierwszy raz byliśmy gdzieś całą rodziną, w czwórkę.

Romek ozdobił wózek, przyczepił baloniki i dopiero w domu odkryłam, że nakradł tak wiele cukierków i schował pod Różę. Całe się rozpuściły. 

Wiedział, że karmimy ją przez strzykawkę, pokarmem „papką”, a więc zrobił to celowo. Tak wyjaśniał, by w mikołajki mdła papka mogła być na słodko.

Świat kona, ale nie wie o tym. 

Gdy Róża umierała, Romek czuwał przy niej, mając 15 lat.

Już mężczyzna. Przenosił ją bez gadania.

Pomógł w toalecie pośmiertnej. Uczesał jej włosy, tak jak to zawsze robił. Dla niej nauczył się pleść warkoczyki.

Założył kolorowe gumki. 

Urodził się z wielkim sercem, pojemnym na rzeczywistość zakrytą przed współczesnością. Z tak wielką naturalnością przyjaźnił się z kimś kto nieatrakcyjny nawet dla lekarzy.

Kto by się tam takim „zdechlakiem” troszczył?

Mój własny syn. 

Uratował mnie, bym nie straciła córki jeszcze za życia. Bym przyjęła ją. I siebie w tym wszystkim… nie była tak surowa.

Tak wielu znajomych, członków rodziny… nie było w stanie tego zrobić.

Otworzyć mnie na życie, po prostu takie jakie jest.

A więc mam na imię Ilona. Matka, żona. Szara kobieta, którą mijasz bez zastanowienia. 

Worki pod oczami, z siatkami, zgarbiona. 

Wystrojona głównie w Pepco. Żyjąca nie za siedmioma górami, a między blokami. Za siedmioma lasami też nie, ale za to za Auchanami, McDonaldami. 

Bez żadnych wymagań. Wdzięczna za poranek.

Ze skarbem w sercu, o którym tylko możesz pomarzyć, jeśli wciąż nie zauważyłeś, że wszystkie trudności na Twojej drodze…

to szansa, byś się… przebudził.

Napisz do mnie

Jeśli poruszyło Cię spotkanie pod drzewem figowym,
i chciałabyś, lub chciałbyś podzielić się swoją historią