W domu nie było biednie, ale jak w muzeum. Meble, na które nie wolno było kruszyć, trzymać nóg na fotelu, by się nie pobrudziło. Zabawy też powściągliwe, żadnych szaleństw, by się nic nie poniszczyło. Brakowało jedynie folii zabezpieczającej całość.

Zamiast niej były upominania na każdym kroku. Wychowywałam się więc w atmosferze terroru, choć niewidocznym na pierwszy rzut oka. Tata akuratny, mama zawsze stająca po stronie właściwej sprawy. Kiedy próbowałam dotknąć czegoś drogiego, dostawałam po łapach. A i nawet szyby, bo zostawiałam swoje ślady.

Mnie się podobały odbicia opuszków w oknie, zwłaszcza wtedy gdy patrzyłam przez nie, gdy tata szedł do pracy, mama znikała za rogiem. A gdy w końcu wracali, ja stęskniona, z laurkami… to krzyczeli na mnie oboje. Że brudzę okna, gdy stoję.

Słodyczy nie dostawałam nigdy, gdy chciałam. Do pewnego momentu prosiłam, pytałam. Tata przywoził z pracy cukierki miodowe. Ja je uwielbiałam. Mogłam dostać po jednym, co drugi dzień. Susałam wtedy długo i między zębami, by smak został jak najdłużej. Pewnego dnia się zapomniałam. Miałam może 4 lata. Wzięłam garść dla mnie i młodszego brata. Usiedliśmy wygodnie na kanapie i zajadaliśmy się dwoma na raz. Wszedł tata i dał mi lanie. A potem popatrzył na mnie i powiedział, że już nic nigdy od niego nie dostanę.

Słowa dotrzymał.

Ani na urodziny. Ani na święta.

Poszłam w dorosły świat. Z bogatego domu, a w środku pewna, że nie zasługuję na nic. Moja rodzina bardzo religijna. I ja do pewnego momentu mocno trzymałam się Boga. Jednak o cokolwiek Go prosiłam, czegoś potrzebowałam, dostawałam odwrotnie… same cierpienia.

Przez lata tułałam się jak bezpański pies po świecie. Uciekłam z pięknego domu, naszego rodzinnego muzeum i mieszkałam u obcych ludzi, w wynajmowanym kącie. Byłam aktywna w jednej religijnej wspólnocie. Wszyscy podziwiali mnie, byłam wzorem. Bo oddawałam siebie innym, kosztem siebie. No święta za życia, prawie wyniesiona na ołtarze. Ale ja to robiłam z biedy wewnętrznej, byłam żebrakiem, który chłonął uwagę, komplementy.

Obraz Boga miałam zakrzywiony i ten obraz wtłaczałam innym. Bóg karze, wciąż wymaga, jest surowy.

Byłam nie do zdarcia, zażynałam się, by zasłużyć. Mogłam do późnej nocy robić coś dla innych, samej nie podać sobie kubka kawy, a kiedy przychodził czas relaksu nie potrafiłam się odnaleźć. Potrzebowałam leczenia, ale byłam wygodna ludziom, zasłoniłam swoje rany pracowitością, byciem dla każdego na każde zawołanie.

Czasem ktoś mnie pukał w głowę, mówiąc z troską, że się wykończę. Ja się oburzałam, mówiąc, że to daje mi szczęście, a przez niego przemawia zły.

Stawałam potem na moim żałosnym podium we własnej głowie. W końcu ktoś widzi moje nadludzkie siły, poświęcenie. I wtedy jeszcze bardziej się dociskałam, jeszcze bardziej sobie wszystkiego odmawiałam. Nie zasługiwałam w swojej podświadomości na nic dobrego, nie kochałam siebie, a więc innych wykorzystałam, pomagając im.

Rozumiesz coś z tego?

Ludzie wokół mnie w poczuciu winy, a bo oni robią mniej ode mnie, a ja ich zawsze celowo zostawiałam w tyle. Trudno uciec z takiej pułapki, skoro robi się tak wiele dobrego dla biednych.

Wmawiałam sobie, że jestem jak Franciszek z Asyżu, co rezygnuje z dóbr świata. Ale u niego była w życiu zupełnie inna sytuacja! Pogardzałam ludźmi bogatymi, dla których ważny komfort, luksusy. Mogłam spać na podłodze i byłam dumna z siebie. A więc karmiłam swoją pychę, swoje przedziwne żądze… Czułam się lepsza.

Wciąż rozkręcałam gównoburze, by być w centrum zdarzeń, znowu ważna, spełniająca się na froncie.

To karykatura świętości. O Jezusie mówili, tacy jak ja, faryzeusze: „żarłok i pijak”.

Oto cały paradoks zranień jeszcze z dzieciństwa.

Nagle Bóg, który w czasie moich burz spał…

nagle się o mnie upomniał.

Moja wspólnota się rozpadła. Ludzie przestali przychodzić, bo zaczęła się pandemia. Wszystko zaczęło płonąć, walić się na moich oczach.

Wtedy jeszcze nie zrozumiałam: ja poprawna we wszystkim, uczona w Piśmie, dlaczego prostytutki, celnicy wchodzą przed nami, świętoszkami pierwsi do nieba. Ich grzechy wielkie, ale widoczne na pierwszy rzut oka, a więc łatwiej się z nich wydostać.

Zapłakać nad sobą szczerze.

Zostałam sam na sam ze sobą i nie miałam relacji z Bogiem. Rozpieprzyła mnie pustka.

Cisza po burzy.

Roztyłam się za piecem kościoła, nie widząc, że i ja potrzebuję oczyszczenia, nawrócenia, ale moja droga?

W drugą stronę.

Stanęłam na krawędzi. Chciałam się zabić. To byłby skandal nad skandalami. Taka pobożna? Zawsze uśmiechnięta? No święta? A teraz okaże się, że jest…

Że jest…

Przeklęta.

Byłam biedna, nie miałam nic w środku, miłości do siebie i innych, tylko głód… ludzie wykorzystywali mój czas, moje siły, pracę i energię. Ale zostałam z niczym. Już nie tylko na zewnątrz, ale w środku.

Jakaś starsza kobieta, mój Anioł Stróż chyba, chwyciła mnie za rękę. Stałam w amoku na moście i chciałam skoczyć. Powiedziała:

„dziecko, co Ty robisz?!”

Moja droga przemiany okazała się przewrotna.

Musiałam się na świecie… rozgościć.

Najpierw w swoim ciele. Ucieszyć się, że… jestem.

Jestem.

Nauczyć się dawać sobie to, co dobre. Jedzenie, odpoczynek. Zadbać o przestrzeń wokół siebie, by było ładnie, przytulnie, wygodnie.

Relaksować się, wystroić bez poczucia winy.

To było moje przygotowanie do życia wiecznego, w którym niczego nie brakuje.

Nie wiem, co to znaczy czuć się błogo.

Byłam świetna w odmawianiu sobie, a nie potrafiłam obfitować.

Nie miałam równowagi.

Ktoś taki jak ja nie potrafi przyjąć miłości, czułości, komplementów, dobrego słowa, gościny ale tak wiesz do środka siebie.

Nie byłabym więc zdolna przyjąć Miłości Boga Ojca w momencie śmierci.

Ja święta za życia, rezygnująca dla ludzi ze wszystkiego, nagle przestałam się im podobać. Zniszczyłam swój ołtarzyk i to daje mi ulgę, choć boli moją dumę. Leczy z perfekcjonizmu, wyciąga z zimnej lodówki. Przestałam się modlić, chodzić do kościoła na lata.

Byłam zgorszeniem, wzbudzałam litość.

Katowałam się za to, ale teraz przynajmniej wszystkie moje rany wychodziły na zewnątrz.

Ja i tak to w sobie nosiłam.

Przez ten czas totalnego mroku tym bardziej nie pozwalałam sobie pragnąć, marzyć i realizować cele. Na terapię nie poszłam. Gardziłam terapeutami. Cała byłam utkana z pogardy. To cecha perfekcjonistów, pustych w środku.

Za mną długa zima duszy.

W końcu koleżanka wyciągnęła mnie na rekolekcje uzdrowienia wewnętrznego. Mnie… „świętą w poprzednim życiu”!

Weszłam do pokoju w klasztorze, gdzie miał być nocleg i zobaczyłam w miseczce cukierki… całą garść…

Miodowych cukierków.

Padłam na kolana i zaczęłam wyć. Jakby ktoś zapukał do serca i powiedział:

„hej! Ja Cię znam! Ja Cię widzę! Nie musisz się kryć.”

Potem rozsiadłam się na łóżku. W butach! Zjadłam wszystkie. Papierki rozrzuciłam po pokoju. 40 lat na karku, a dopiero pozwoliłam sobie…

tak cała… po prostu się ucieszyć.

Bóg, jeśli istnieje, jest dobry… widzi każdą potrzebę serca, nie gardzi niczym.

Ze mną zaczął życie od początku.

Na start dał…

garść ulubionych cukierków.

Napisz do mnie

Jeśli poruszyło Cię spotkanie pod drzewem figowym,
i chciałabyś, lub chciałbyś podzielić się swoją historią