Nikogo nie zamordowałem, nie okradłem, więc myślałem, że jestem w porządku. Wszystkim innym błędy wytykałem. Nawet nie słownie, bo mało się odzywałem. Ale swoim wzrokiem, postawą. Nienawiść i obrzydzenie były przyprawą mojej codzienności. Mordowałem bez rozlewu krwi każdego wokół, przede wszystkim siebie.
28 kwietnia rok temu zaryłem o glebę. Zdanie wystarczyło. I powaliło mnie na ziemię. Lekarz oznajmił, że zostało niewiele czasu. Mam rozsiany nowotwór i nie ma nawet czego operować. Rozkładam się od środka.
Przez trzy dni nie jadłem ani nie piłem. Nie wiem, jak wróciłem do domu. Potem nie dźwignąłem się z łóżka. W pokoju obok była moja córka. Pomieszkuje czasem u mnie, czasem u byłej żony. Ma 18 lat. Wyhodowałem skrajną egoistkę, więc nawet nie zapytała, co się stało. Zaproblemiona od A do Z. Przyzwyczajona do tego, że uwagę dostaje wtedy, gdy zapada się. Przyszła do mnie jak się okazało, że ma za mało kasy. Zaczęła otwierać okna, bo ja się przez te trzy dni nawet nie myłem. Wpadłem w szał. Wypieprzyłem ją. Kazałem jechać do matki.
Puściła mi wiązankę, rozbeczała się i trzasnęła drzwiami.
Z gołym brzuchem łazi, czarnym makijażem w biały dzień, nie da sobie nic powiedzieć. Wciąż podkreśla, że jest dorosła, ale od lat u terapeutki, jednej, drugiej, z orzeczeniami i zaburzeniami osobowości, z incydentami cięcia się i prób samobójczych. Trzyma nas w szachu i manipulacjach, szantażu, że zrobi sobie coś, gdy nie po jej myśli sprawy idą. Chcieliśmy ją chronić, nie uczyliśmy porażek. Pompowaliśmy jej ego. Miała być najlepsza ze wszystkich, a potem kiedy kłóciliśmy się, była naszą kartą przetargową.
Ciekawe że gdy śmierć się zbliża, można wszystko jasno zobaczyć. A to boli bardziej niż ciało, które gnije.
Moja córka miała wszystko. Kasę, intelekt, dodatkowe zajęcia a jest niestabilna i tak słaba, że to aż karykatura człowieka. Jednocześnie przeświadczona o swojej wyjątkowości. Ja i żona tak ją wypaczyliśmy. Bo nie radziliśmy sobie z poczuciem winy. Sami nie poszliśmy na terapię, tylko nią sobie podcieraliśmy tyłki.
Zacząłem się zastanawiać. Co i jak jej powiedzieć? Ex żona nie będzie mnie żałować. A ona się rozpadnie po raz kolejny. Nie wiem nawet czy przyjdzie na pogrzeb. Do tej pory nie była na żadnym. Zbyt „wrażliwa” i krucha. Kryliśmy ją przed życiem, jego cieniami i to największa rodzicielska skucha.
Mogę zapomnieć o tym, że się mną zaopiekuje. Pomoże pójść do kibla, ugotuje zupę. A już nawet o tym że jak będę zdychał to mnie przytuli.
Tylko siebie widzi. I nie mogę mieć jej tego za złe. To moje metody wychowawcze.
Miałem myśli, by się otruć. Ale to dałoby jej jeszcze większą odwagę, by pójść w moje ślady. Poza tym ma klucze do mieszkania, więc to ona by mnie znalazła i już nigdy nie doszła do siebie.
Lekarz był empatyczny. Powiedział, że to czas dla rodziny i dla siebie, by być blisko. Pozałatwiać sprawy. Tak się składa, że nie mam nikogo na kogo mógłbym liczyć.
Tego mu oszczędziłem, ale to zdanie też mną walnęło o ziemię.
Po paru tygodniach zadzwoniłem do Luizy. Obraziła się śmiertelnie po tamtym incydencie. Zrobiłem pierwszy krok.
„Dziecko, chcę się z Tobą spotkać”.
Przyszła w sobotę z samego rana. W majtkach prawie, a nie w spodenkach. Wyuzdana, rozerotyzowana. Pokonałem w sobie niechęć. Na ten moment nie miałem miłości. Nawet kropelki.
„Dziecko.”
Nie lubiła jak się tak do niej mówi.
„Dziecko. Chcę żebyś ze mną poszła”.
Jest w naszym mieście ul. Prosta. Od tego zaczęliśmy.
Przygotowałem jej mapę w komputerze. Wydrukowałem i złożyłem, by zmieściła się w torebce. A tam szczerze, naprawdę szczerze umieściłem sporo przystanków z naszej historii. Legendę dołączyłem, gdzie wyjaśniam, jakie błędy popełniłem. Szlak wyznaczyłem. Krzyżykiem zakreśliłem miejsca, w których źle skręciłem. I rozrysowałem konsekwencje. Sposób wyjścia. Co bym zrobił, gdybym jeszcze raz brał udział w tej „grze”.
Zaznaczyłem kawiarnię, do której poszliśmy na kawę. Tam jej opowiedziałem, co się stało zanim znienawidziłem jej matkę. Że zakochałem się w niej do szaleństwa, ale że skopałem sprawę. Miałem ją zamiast dojrzewać, by być przy niej. A więc dźwigać ciężary historii drugiego człowieka. To mnie przerosło. Opowiedziałem jej jak pierwszy raz ją maleńką na ręce wziąłem. Że się poryczałem.
I że dzisiaj wiem, wiem na pewno. To było najpiękniejsze wydarzenie w całym moim życiu.
Patrzyła na mnie jak wryta. Nigdy jej niczego takiego nie wyznawałem.
Potem poszliśmy do parku. Oznaczyłem na mapie jedną ławkę.
Siedzieliśmy długo i jej opowiedziałem o moich ranach, kiedy byłem w jej wieku i że zakopałem je, dlatego stałem się tyranem. I że to jest ławka gojenia się ran. Naszych wspólnych. Też tych, które ja jej zadałem.
Nie chciałem. Nie chciałem. Przepraszałem.
I zapewniłem, że może przychodzić tutaj po opatrunki. I jeśli jest coś co jej ciąży, może mi powiedzieć. Rozgadała się jak za dawnych czasów, gdy była jeszcze bardzo mała i o wszystkim opowiadała.
A ja słuchałem. Słuchałem.
Tego dnia naprawdę stała się całym moim światem. Już nic innego nie było ważne.
Poszliśmy dalej.
Zaliczyliśmy jeszcze parę kluczowych przystanków.
Na jakimś etapie pod pachę mnie złapała. Nie wstydziła się już, że idzie z własnym starym.
Pod koniec jej wyznałem, że jestem chory i umieram. A ona się wtuliła we mnie i też przepraszać zaczęła za swoje zachowanie.
Mimo ciężarów, było normalnie. Nie pamiętam takiego dnia.
Dałem jej mapę. Poprosiłem, by ją zachowała i przychodziła w te miejsca naszych wspomnień… bo jesteśmy ZDOBYWCAMI TEGO, CO UTRACONE.
A niewielu ludzi to potrafi. Nie wiem, skąd ten pomysł wziąłem. To było tak uroczyste, jakbym nadawał jej nowe imię.
Po wszystkim kiedy myślała, że już nic przed nami, poszliśmy do galerii. Ja kupiłem garnitur. Jej elegancką sukienkę. Kobiecą, zmysłową, ale skromną. I zaprosiłem na elegancką kolację.
Miała inne oczy. Patrzyła na mnie a ja na nią. W telefon nie spojrzała tego dnia ani razu. Rozmawialiśmy bez pyskówek. Zadawała mi pytania. Była mocna, choć poruszona. Powiedziała, że marzyła o takim wspólnym dniu i że ta mapa to najlepszy prezent. Nie będzie już na świecie tak zagubiona… nie będzie już tak bardzo
sama.
Jestem już w hospicjum. Codziennie zachodzi. Zabiera nawet koleżanki. Staje się na moich gasnących oczach kobietą, z małej poranionej, rozkapryszonej dziewczynki.
Serce nie przestaje mi krwawić. Tak wiele nie udało się ocalić.
Już blisko końca.
Czy udało mi się mimo wszystko… wypełnić misję…
Misję…
Najważniejszą misję…
ojca?