Gdyby nie pomarańcza…

Czy można poślubić smutek?

Nikt chyba by się nie zdecydował.

Mam na imię Irena.

Znaki szczególne? Nie ma.

Średni wzrost, trochę otyła.

Mijałam ludzi latami przy warzywniaku, mięsnym i spożywczym każdego dnia.

Matka już dorosłych dzieci i żona.

Choruję na nowotwór, już bez szans wyleczenia.

Przeszłam przez dwie chemie, naświetlania, ostatni czas spędziłam częściej w przychodniach, w szpitalu niż w swoich czterech ścianach.

Często wracają wspomnienia.

Choć nikt nie pyta.

Głowa sama sobie opowiada.

Kim była mała Irenka?

Prawdziwa marzycielka, której różne zdarzenia systematycznie podcinały skrzydła.

Nie udało się spełnić wielkich marzeń. Świat wokół szybko zweryfikował brak talentów i urody.

Szara, zwykła, niestworzona do wielkich rzeczy.

Szybko zaszłam w ciążę. To była wpadka.

Szukałam miłości, uderzyły hormony.

Zakochałam się, choć namiętność szybko minęła.

Połóg, nieprzespane noce.

Zaczęły się problemy.

Mąż miał kochanki, popijał. A ja byłam zimna, kąśliwa.

W domu wciąż smutna i zrzędliwa.

Czy można poślubić smutek?

Nikt chyba by się nie zdecydował.

Przed ślubem kto by się domyślał, że bierze się na siebie nade wszystko to, co trudne, wady i słabości.

Czemu tak rzadko się o tym młodym ludziom mówi?

Mój mąż poślubił mój smutek, który się ukrywał. Na początku związku było: och, ach, ech.

Wszystko dobrze.

Zaślubił też moje niepokochanie przez ojca serce. Wszystkie głębokie rany odrzucenia, poniżenia.

Kompleksy.

I na to też pewnie nikt by się nie zdecydował.

Pamiętam jego oczy, gdy pierwszy raz go zawiodłam. Okazałam się kimś innym, niż ktoś, kogo sobie ubzdurał i we mnie widział.

Lata bolesnych doświadczeń nauczyły, by w takich sytuacjach serce zamykać i uciekać. Nie umiałam rozmawiać, wyjaśniać, nad sobą pracować, by relacje utrzymać.

Dzieci wychowywały się w napięciu.

Gdy odkryłam kochankę, zaczęłam poniżać moich synów. Cały swój jad na nich wylewałam.

Mściłam się.

Dyskredytowałam dziewczyny, przestali je przyprowadzać do domu.

To włączałam kontrolę i jeszcze silniej kastrowałam.

Mąż nie wychowywał.

Zajęty podbojem świata, zarabianiem pieniędzy.

Czy można poślubić smutek?

Nikt chyba by się nie zdecydował.

Mam na imię Irena.

Znaki szczególne? Nie ma.

Choroba pozwoliła mi przyjrzeć się sobie na nowo.

Nie masz pojęcia, jak siebie znienawidziłam.

Dzisiaj widzę swoje błędy.

A co najgorsze ich konsekwencje w problemach psychicznych moich dzieci.

Nie potrafią ułożyć sobie życia.

Przeszłam depresję. Nerwicę.

Mój syn jest po nieudanej próbie samobójczej.

W szpitalu pomiędzy cyklami chemii odkryłam poranione, niezdolne do miłości serce.

Prawda o sobie zabija bardziej niż przerzuty.

Otruć się? Skoczyć z okna? Zażądać eutanazji? Boję się siebie. Swojej mrocznej historii. Tego kim naprawdę jestem.

Jakiś czas temu zaszedł ksiądz. Nie chciałam z nim rozmawiać. Ale zażartował. Spadła na ziemię pomarańcza.

Podniósł, umył w zlewie i zapytał czy może obrać.

Może to śmieszne, ale to najbardziej życzliwa chwila, jaka spotkała mnie od lat.

Nie odmówiłam.

Zjedliśmy na pół.

O nic nie pytał.

Sama zaczęłam mówić.

Po wszystkim, popatrzył i powiedział:

„Musi być zaproszony Ktoś jeszcze.

Do małżeństwa.

Do serca musi być zaproszony Ktoś jeszcze.

Kto nie tylko połączy, ale i oczyści, zaleczy… Da nowe życie.

Zmartwychwstanie w Twojej historii.”

Wyłam.

Mówiłam.

Wyłam.

Smarkałam.

Niczego nie zakryłam.

Choć do kościoła na wiele lat się zraziłam.

Ksiądz powiedział, że człowiek sam z siebie nie poślubiłby drugiego, znając prawdę o nim i o sobie.

Ale Bóg tak.

Dokładnie tak zrobił.

Mam na imię Irena.

U schyłku życia, robię się lekka.

Przepraszam, wybaczam, spotykam się i naprawiam, jestem szczera, prawdziwa.

Wychodzę… nie z choroby… ale z piekła.

Napisz do mnie

Jeśli poruszyło Cię spotkanie pod drzewem figowym,
i chciałabyś, lub chciałbyś podzielić się swoją historią